55
Obudziłam się, kiedy przez połowicznie opuszczone rolety w
oknach sypialni na moją twarz padł promień wschodzącego słońca. Nie bardzo
wiedziałam, która jest godzina, jaki jest dzień tygodnia, ani tym bardziej gdzie
się aktualnie znajduję. Odwróciłam się na drugi bok i zauważyłam śpiącego obok
mężczyznę, ponadto z przerażeniem stwierdziłam, że podobnie jak ja, jest nagi.
Szybka analiza sytuacji, burza mózgów… Maciej! No nie, przecież gdybym poszła z
nim do łóżka, pamiętałabym o tym… No, dopuszczam jednak możliwość, że z
jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu nastąpiło u mnie urwanie się filmu. Stało
się, nieuchronnie się stało. Należało to jedynie przetrawić i przyjąć do
wiadomości.
Delikatnie,
by w żadnym razie nie obudzić Maćka, ześlizgnęłam się z łóżka, okrywając się
prześcieradłem, po czym rozpoczęłam poszukiwania łazienki. Nie chciałam, aby
prysznic go obudził, więc ulokowałam się w łazience przy saunie, na tyłach
parteru. Wzięłam prysznic, wysuszyłam głowę kilkoma ręcznikami (suszarki nie
było), po czym owinięta w duży koc kąpielowy wyruszyłam na poszukiwania części
mojej garderoby. Kiedy skompletowałam już wszystko na sobie, chwyciłam szpilki
w dłoń, wychyliłam szklaneczkę soku pomarańczowego, stojącego w szklanym
dzbanku obok lodówki, i delikatnie, wręcz na
palcach wyślizgnęłam się przez frontowe drzwi na podjazd. Na całe szczęście
Maciej nie miał psa, a okoliczni sąsiedzi nie dopisywali przesadnie, wobec
czego niezauważona przez nikogo przebiegłam ulicę, spoczęłam na pobliskiej
ławeczce i
zaczęłam się zastanawiać. Kochałam się z nim tej nocy. Powoli wszystko zaczęło
się przypominać i układać w całość. Zakochałam się w nim! To szybkie
pocieszenie po niedawnym rozwodzie. Myślę jednak, że nie powinnam zbyt szybko
wpaść w wir wielkiego przed menopauzalnego uczucia, bo jeszcze się zawiodę i
wtedy dopiero będzie kosmos… No nic, nie czas teraz na planowanie zbyt odległej
przyszłości. Czas włożyć obuwie i zastanowić się, jak dostać się do domu z tego
księżyca, na jakim się niewątpliwie znalazłam. A może jednak powinnam wrócić do
niego, wskoczyć mu z powrotem w pościel, obudzić go pocałunkami, a potem zrobić
wyśmienite jaja na bekonie czy coś z tych rzeczy. O nie! Jeśli mu zależy, niech
się trochę postara! W końcu ja go tutaj podrywała nie będę.
Odnalazłam w
torebce lusterko, szminkę i telefon. No tak, oczy kompletnie spłukane z
jakiegokolwiek atrakcyjnego rysu, ale trudno – będę to musiała przez najbliższe
chwile przeboleć, zanim dotrę do domu. Szminka pozwoliła mi doprowadzić swoje
usta do jako takiego ładu i porządku, dlatego, mam nadzieję, nie wyglądałam
jakoś przesadnie źle. Wrzuciłam lusterko do torby, by zwolnić rękę dla
telefonu. Chciałam sprawdzić godzinę, aż tu nagle niespodzianka. Komórka, mimo
najszczerszych próśb, gróźb i innego gadania po próżnicy kategorycznie odmówiła
współpracy i postanowiła się wyładować. No, to jestem prawie ugotowana, bo oto
nie wiem, która jest godzina, więc nawet jeśli potencjalnie w pobliżu znalazłby
się jakiś przystanek czegokolwiek, to i tak nie przekonam się, ile mam czekać
na rzeczony pojazd bez zegarka. Ponadto, i to jest ta gorsza strona sytuacji,
nie mam kompletnie żadnego pojęcia, gdzie ja u licha jestem! Normalnie siąść i płakać. Dzielna Luśka jednak nie daje tak
łatwo za wygraną. Skierowałam się w prawo i podążałam wzdłuż ulicy, która
wyglądała na główną.
Ulica wiodła
dość strono w dół, wśród raczej starych domków i segmentów mieszkalnych, które
im bardziej w dół, tym częściej przechodziły w małe i większe kamienice. Nie
wiem ile tak szłam, ale w pewnej chwili znalazłam się na skrzyżowaniu, przez
które przemykał tramwaj. Odnalazłam więc błyskawicznie najbliższy przystanek,
znalazłam plan miasta i okazało się, że to jakieś okolice Hütteldorfu. Wsiadłam
w nadjeżdżający wagonik, dojechałam do stacji metra Hütteldorfer Strasse i tam
dopiero przekonałam się, że jest ledwie siódma rano. Była niedziela, więc
komunikacja działała nieco inaczej. Niemniej jednak pojechałam do domu,
najpierw linią żółtą odcinek kilku stacji, a potem do końca linią czerwoną,
potem jeszcze dwa przystanki autobusem. Kiedy wsiadłam do windy, zrobiło mi się
jakoś dziwnie. Miałam ochotę w tej konkretnej chwili położyć się w niej i
zasnąć. Szczęśliwie jednak dotrwałam do mieszkania, gdzie torebka wraz z
telefonem i butami została w przedpokoju, a ja sama zwaliłam się jak kłoda na
narożnik i zasnęłam. Obudziło mnie dopiero szarpnięcie na ramię:
-
Lusia,
halooo! Obudź się, jest prawie szósta! Wstawaj, wstawaj, zaraz będziemy mieli
gości!
-
Już,
zaraz... - odrzekłam obracając się z boku na bok.
Ciotka jednak nie dawała za wygraną, a gdy nareszcie poszła
do kuchni, byłam prawie obudzona. Jednym okiem rzuciłam skanujące spojrzenie na
otoczenie. Za oknem faktycznie robiło się dosyć matowo, co zwiastowało rychłe
nadejście zmroku. Gdy po wielkich trudach zdołałam otworzyć drugie oko,
doznałam wstrząsu. Leżałam bowiem na łóżku, w brudnych ciuchach, z ogromnym
oczkiem w rajstopach i nadprutym rozcięciem spódnicy. W okolicach drzwi
ulokowały się buty, brudne jak po wojnie z żwirową ścieżką na śląskich hałdach,
przy czym dodatkowo jeden z obcasów okazał się nienaprawialne złamany. No cóż,
wygląda na to, że ciotka pomyślała sobie nie wiadomo co na temat moich
ostatnich przygód. Ale zaraz... Czy ona czasem nie wspominała o jakichś
gościach? Zaraz? No nie, nie jestem w najmniejszym stopniu w nastroju do
przyjmowania kogokolwiek. Niestety jednak w dalszym ciągu mieszkam u ciotki w
mieszkaniu, dlatego też nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Jedynym wyjściem z
sytuacji był potencjalnie spacer, jednak bo chwilowym zastanowieniu zarzuciłam
to rozwiązanie przez wzgląd na ciotkę, wobec której byłby to daleko posunięty
nietakt. Byłoby to zwyczajne chamstwo. Po prostu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz