piątek, 29 listopada 2013

Diabeł nad moją głową. Odcinek 55



 55
Obudziłam się, kiedy przez połowicznie opuszczone rolety w oknach sypialni na moją twarz padł promień wschodzącego słońca. Nie bardzo wiedziałam, która jest godzina, jaki jest dzień tygodnia, ani tym bardziej gdzie się aktualnie znajduję. Odwróciłam się na drugi bok i zauważyłam śpiącego obok mężczyznę, ponadto z przerażeniem stwierdziłam, że podobnie jak ja, jest nagi. Szybka analiza sytuacji, burza mózgów… Maciej! No nie, przecież gdybym poszła z nim do łóżka, pamiętałabym o tym… No, dopuszczam jednak możliwość, że z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu nastąpiło u mnie urwanie się filmu. Stało się, nieuchronnie się stało. Należało to jedynie przetrawić i przyjąć do wiadomości.
            Delikatnie, by w żadnym razie nie obudzić Maćka, ześlizgnęłam się z łóżka, okrywając się prześcieradłem, po czym rozpoczęłam poszukiwania łazienki. Nie chciałam, aby prysznic go obudził, więc ulokowałam się w łazience przy saunie, na tyłach parteru. Wzięłam prysznic, wysuszyłam głowę kilkoma ręcznikami (suszarki nie było), po czym owinięta w duży koc kąpielowy wyruszyłam na poszukiwania części mojej garderoby. Kiedy skompletowałam już wszystko na sobie, chwyciłam szpilki w dłoń, wychyliłam szklaneczkę soku pomarańczowego, stojącego w szklanym dzbanku obok lodówki, i delikatnie, wręcz na palcach wyślizgnęłam się przez frontowe drzwi na podjazd. Na całe szczęście Maciej nie miał psa, a okoliczni sąsiedzi nie dopisywali przesadnie, wobec czego niezauważona przez nikogo przebiegłam ulicę, spoczęłam na pobliskiej ławeczce i zaczęłam się zastanawiać. Kochałam się z nim tej nocy. Powoli wszystko zaczęło się przypominać i układać w całość. Zakochałam się w nim! To szybkie pocieszenie po niedawnym rozwodzie. Myślę jednak, że nie powinnam zbyt szybko wpaść w wir wielkiego przed menopauzalnego uczucia, bo jeszcze się zawiodę i wtedy dopiero będzie kosmos… No nic, nie czas teraz na planowanie zbyt odległej przyszłości. Czas włożyć obuwie i zastanowić się, jak dostać się do domu z tego księżyca, na jakim się niewątpliwie znalazłam. A może jednak powinnam wrócić do niego, wskoczyć mu z powrotem w pościel, obudzić go pocałunkami, a potem zrobić wyśmienite jaja na bekonie czy coś z tych rzeczy. O nie! Jeśli mu zależy, niech się trochę postara! W końcu ja go tutaj podrywała nie będę.
            Odnalazłam w torebce lusterko, szminkę i telefon. No tak, oczy kompletnie spłukane z jakiegokolwiek atrakcyjnego rysu, ale trudno – będę to musiała przez najbliższe chwile przeboleć, zanim dotrę do domu. Szminka pozwoliła mi doprowadzić swoje usta do jako takiego ładu i porządku, dlatego, mam nadzieję, nie wyglądałam jakoś przesadnie źle. Wrzuciłam lusterko do torby, by zwolnić rękę dla telefonu. Chciałam sprawdzić godzinę, aż tu nagle niespodzianka. Komórka, mimo najszczerszych próśb, gróźb i innego gadania po próżnicy kategorycznie odmówiła współpracy i postanowiła się wyładować. No, to jestem prawie ugotowana, bo oto nie wiem, która jest godzina, więc nawet jeśli potencjalnie w pobliżu znalazłby się jakiś przystanek czegokolwiek, to i tak nie przekonam się, ile mam czekać na rzeczony pojazd bez zegarka. Ponadto, i to jest ta gorsza strona sytuacji, nie mam kompletnie żadnego pojęcia, gdzie ja u licha jestem! Normalnie siąść i płakać. Dzielna Luśka jednak nie daje tak łatwo za wygraną. Skierowałam się w prawo i podążałam wzdłuż ulicy, która wyglądała na główną.
          Ulica wiodła dość strono w dół, wśród raczej starych domków i segmentów mieszkalnych, które im bardziej w dół, tym częściej przechodziły w małe i większe kamienice. Nie wiem ile tak szłam, ale w pewnej chwili znalazłam się na skrzyżowaniu, przez które przemykał tramwaj. Odnalazłam więc błyskawicznie najbliższy przystanek, znalazłam plan miasta i okazało się, że to jakieś okolice Hütteldorfu. Wsiadłam w nadjeżdżający wagonik, dojechałam do stacji metra Hütteldorfer Strasse i tam dopiero przekonałam się, że jest ledwie siódma rano. Była niedziela, więc komunikacja działała nieco inaczej. Niemniej jednak pojechałam do domu, najpierw linią żółtą odcinek kilku stacji, a potem do końca linią czerwoną, potem jeszcze dwa przystanki autobusem. Kiedy wsiadłam do windy, zrobiło mi się jakoś dziwnie. Miałam ochotę w tej konkretnej chwili położyć się w niej i zasnąć. Szczęśliwie jednak dotrwałam do mieszkania, gdzie torebka wraz z telefonem i butami została w przedpokoju, a ja sama zwaliłam się jak kłoda na narożnik i zasnęłam. Obudziło mnie dopiero szarpnięcie na ramię:
-         Lusia, halooo! Obudź się, jest prawie szósta! Wstawaj, wstawaj, zaraz będziemy mieli gości!
-         Już, zaraz... - odrzekłam obracając się z boku na bok.
Ciotka jednak nie dawała za wygraną, a gdy nareszcie poszła do kuchni, byłam prawie obudzona. Jednym okiem rzuciłam skanujące spojrzenie na otoczenie. Za oknem faktycznie robiło się dosyć matowo, co zwiastowało rychłe nadejście zmroku. Gdy po wielkich trudach zdołałam otworzyć drugie oko, doznałam wstrząsu. Leżałam bowiem na łóżku, w brudnych ciuchach, z ogromnym oczkiem w rajstopach i nadprutym rozcięciem spódnicy. W okolicach drzwi ulokowały się buty, brudne jak po wojnie z żwirową ścieżką na śląskich hałdach, przy czym dodatkowo jeden z obcasów okazał się nienaprawialne złamany. No cóż, wygląda na to, że ciotka pomyślała sobie nie wiadomo co na temat moich ostatnich przygód. Ale zaraz... Czy ona czasem nie wspominała o jakichś gościach? Zaraz? No nie, nie jestem w najmniejszym stopniu w nastroju do przyjmowania kogokolwiek. Niestety jednak w dalszym ciągu mieszkam u ciotki w mieszkaniu, dlatego też nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Jedynym wyjściem z sytuacji był potencjalnie spacer, jednak bo chwilowym zastanowieniu zarzuciłam to rozwiązanie przez wzgląd na ciotkę, wobec której byłby to daleko posunięty nietakt. Byłoby to zwyczajne chamstwo. Po prostu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz