56
Zdecydowanym ruchem całego ciała podniosłam się do pozycji
siedzącej, zamaszyście ziewnęłam, przeciągnęłam się możliwie najbardziej
doskonale, co wywołało trzaski wewnątrz moich stawów czy czego tam jeszcze
innego, i jako ostatnią czynność wykonałam wstanie na obie nogi (czy to
zabrzmiało jak dyscyplina sportowa?). Szybko zgarnęłam torebkę z podłogi,
przesunęłam nogą buty do przedpokoju i podążyłam do kuchni, w której ciotka
pochylała się nad piekarnikiem, umieszczając w nim, sądząc po zapachach, swój
mistrzowski ucierany placek z konfiturą wiśniową i budyniem waniliowym. Ten
smak zawsze kojarzył mi się ze smakiem pierwszych prawdziwych ciastek
francuskich, jakie zjadłam w swoim życiu. Było to mianowicie w gdzieś w
zachodnich Niemczech, gdzie byłam na jakiejś wycieczce. Wtedy właśnie, przy
kawie, w pewnej małej
kawiarence na przedmieściach Bonn, zaserwowano mnie i mojej koleżance z roku
pachnące, gorące trójkąty francuskiego ciasta, wypełnione po brzegi ciepłą
konfiturą wiśniową i żółtym jak żółtko jaja kurzego, słodkim wręcz niemoralnie
budyniem. Ach, jakie to było wspaniałe. Jadłam to ciastko przez godzinę, i
przez godzinę nie mogłam zdobyć się na odwagę, żeby je ugryźć...
Ciotka nie
zwróciła na mnie uwagi, kiedy przez chwilę stałam w rozmarzeniu oparta i drzwi
wejściowe do mieszkania. Wkrótce jednak przypomniałam sobie, że zaraz ktoś ma
nas odwiedzić, wobec czego zrezygnowałam z dalszej podróży wspominkowej w głąb
mojej psychiki na rzecz szybkiej
kąpieli. Pośpiesznie przygotowałam czystą bieliznę, złapałam czysty ręcznik
kąpielowy i zamknęłam się w łazience. Pod wpływem gorącej wody zrelaksowanie
osiągnęło szczyt, jednakże nie trwało zbyt długo. Zaczęłam się bowiem
zastanawiać, kto wymyślił sobie i zapragnął szalenie odwiedzać moją ciotkę w to
piękne, niedzielne, i kompletnie rozbite popołudnie. Dlaczego ona nie chce mi
nic konkretnego powiedzieć? Wszystko jakieś podejrzane, a ja czuję się jak mała
dziewczynka, dla której cudowna rodzina przygotowuje głęboko zakonspirowane
przyjęcie urodzinowe. Nie ma co jednak od razu podejrzewać biedną ciocię o
niebotycznych rozmiarów spisek, w który zaangażowano zarówno Scotland Yard,
KGB, CIA, jak i austriacką żandarmerię.
Wyszłam więc spod strumienia lejącej się wody, osuszyłam dokładnie całe ciało,
przeleciałam szybko suszarką po włosach, ale delikatnie, żeby przypadkiem nie
doznały jakiegoś uszczerbku na swojej dotychczasowej formie (jak powszechnie
wiadomo, suszarka, lokówka i ewentualnie prostownica, są to najwięksi wrogowie
kobiecych włosów, gdyż niszczą je i wysuszają, przez co te z kolei wypadają,
stają się łamliwe, pozbawione blasku… To chyba brzmi jak reklama, i poprawcie
mnie, jeżeli się mylę?), nasmarowałam się oliwką, włosy potraktowałam jakąś tam
podręczną maseczką nawilżającą, i po wykonaniu jeszcze kilku nieistotnych i
całkowicie niegodnych niczyje uwagi zabiegów kosmetycznych, w miarę gotowa na
przyjęcie gości, udałam się do pokoju. Tym razem nie umknęłam już swoją osobą
uwadze ciotki:
- No, wstałaś już, kochanie. Widzę, że jesteś już po kąpieli.
Świetnie, bo będę potrzebowała twojej niewielkiej pomocy. Włóż na siebie coś
swobodnego, to raczej mało oficjalne spotkanie. Czekam na ciebie w kuchni. Z
fartuchem! – rzuciła ciotka, ledwie wychylając głowę przez otwór drzwi
kuchennych.
- Dobrze, ciociu. Mogą być dżinsy? – spytałam bez większego
przekonania.
- Mogą być, skarbie. Byle tylko były czyste i uprasowane.
Jakimś dziwnym trafem okazało się, że jednak mam czyste i
uprasowane, jasnobłękitne dżinsy, które uwielbiałam nosić, i które z największą
ochotą założyłam. Znalazłam do tego przyjemną, zielonkawą bluzeczkę, która
także o dziwo nie była pokłócona z żelazkiem, i założywszy ją, skierowałam
się do kuchni.
- Mamy jakiś sok czy cokolwiek do natychmiastowego spożycia
drogą wypicia? – rzuciłam wchodząc i odruchowo kierując prawą rękę w kierunku
drzwiczek lodówki.
- Mamy, mamy. W lodówce jest sok pomarańczowy, ale mam
prośbę. Weź z szafki na dole colę i sok jabłkowy i także je wstaw do lodówki.
Zapomniałam tego zrobić wcześniej…
- W porządku, już wstawię. Dawno przyjechałaś?
- Było chwilę po czwartej. Na początku nie chciałam cię
budzić, wobec czego zrobiłam sobie kąpiel i nastawiłam pranie. Po piątej jednak
musiałam cię już zlikwidować z tego pokoju, bo skoro ma nas ktoś odwiedzić…
Ten tajemniczy, lub też ci tajemniczy ktosie, nie dadzą mi
spokoju. Trzeba zadać to pytanie, zanim zostanę wprowadzona w jakieś
beznadziejne towarzystwo przyjaciół geriatrii:
- A kto właściwie tutaj przyjdzie? Nie mówiłaś wcześniej, że
zapraszasz kogoś na niedzielny wieczór.
- Wiesz, to było całkowicie niespodziewane i nieplanowane.
Przepraszam, jeżeli pokrzyżowałam ci jakiekolwiek plany, ale tak dawno się z
nimi nie widziałam…
- Nie, nie miałam planów. Jestem zwyczajnie ciekaw, kto tutaj
przybędzie. – postanowiłam ratować nieco sytuację obserwując coraz bardziej
wyraźne zakłopotanie na twarzy ciotki – Czy to jacyś twoi znajomi?
- Tak, to starzy znajomi. Helena i Jeremiasz. Spotkałam ich w
pociągu, kiedy wracałam do domu. Jechali z Linzu od córki. Dosiadłam się do ich
przedziału w pociągu, a na peronie czekał na nich syn, którego pamiętam jako
małego chłopca. Ma tu dom, ale mieszka głównie w Polsce i w Szwecji. Teraz jest
tu na urlopie, dlatego postanowił ich odebrać. Jechaliśmy razem kawałek metrem
z dworca. Oni mieszkają kilka stacji bliżej centrum niż my, na
Arbeiterstrandbadstrasse. Zaprosiłam więc ich na kolację, bo nie widzieliśmy
się przez wiele lat.
- To wspaniale. Wszystkich, znaczy tego ich syna też, tak?
- Tak. Umówiliśmy się na kwadrans po szóstej – tu ciotka
rzuciła okiem na zegar ścienny – O, już za pięć szósta. Wkrótce się pojawią,
dlatego proszę cię, abyś ubiła mi śmietanę.
- W porządku, ciociu.
Ciotka
wydała dyspozycje, a sama udała się do swojej sypialni, aby należycie wyglądać
jako pani domu. Dawno nie widziałam jej tak rozpromienionej. Wyraźnie cieszyła
się z tej wizyty. To dobrze, że ona też ma życie towarzyskie. Martwi mnie
jednak, że odkąd prawie dwadzieścia lat temu umarł wujek, ciocia jeszcze nie
znalazła sobie żadnego przyjaciela, takiego własnego, jedynego przyjaciela.
Po chwili
rozległ się dzwonek do drzwi. Rzuciłam okiem na zegarek. Było już prawie dwadzieścia
po szóstej, więc słusznie przypuściłam, że to oni. Zdjęłam więc fartuch,
wrzuciłam mieszadła miksera ręcznego to zmywarki, wytarłam ręce w ściereczkę i podążyłam otworzyć,
bo ciocia akurat czesała włosy. W drzwiach stało dwoje starszych, ale nie
starych ludzi. Mieli, podejrzewam, około sześćdziesiątki, ale wyglądali
dziarsko i kipieli energią witalną. Postanowiłam odezwać
się pierwsza:
- Dzień dobry, zapraszam państwa do środka. Jestem Lusia,
siostrzenica cioci Wandy. Miło mi. – powitałam gości, ale coś mi jednak nie
grało. No, przecież w końcu nie było jeszcze syna.
- Niech pani jeszcze nie zamyka, syn parkował samochód już
biegnie. – podrzuciła rozkosznie pani Helena.
Za chwilę wyszła ciotka i rzuciła się z uściskami na swoich
gości, a ja postanowiłam poczekać przy drzwiach na spóźniającego się,
ostatniego gościa. Za chwilę pukanie. Otworzyłam drzwi i pomyślałam, że
zemdleję. Moje zaskoczenie chyba równało się zaszokowaniu, kiedy zobaczyłam
syna państwa Chajczylskich (jak się potem okazało, takie było ich nazwisko). To
był Maciej… Usiadłam z wrażenia, a on to już nawet nie wiem, co zrobił. Kiedy
wszedł…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz