poniedziałek, 2 grudnia 2013

Diabeł nad moją głową. Odcinek 56

56

Zdecydowanym ruchem całego ciała podniosłam się do pozycji siedzącej, zamaszyście ziewnęłam, przeciągnęłam się możliwie najbardziej doskonale, co wywołało trzaski wewnątrz moich stawów czy czego tam jeszcze innego, i jako ostatnią czynność wykonałam wstanie na obie nogi (czy to zabrzmiało jak dyscyplina sportowa?). Szybko zgarnęłam torebkę z podłogi, przesunęłam nogą buty do przedpokoju i podążyłam do kuchni, w której ciotka pochylała się nad piekarnikiem, umieszczając w nim, sądząc po zapachach, swój mistrzowski ucierany placek z konfiturą wiśniową i budyniem waniliowym. Ten smak zawsze kojarzył mi się ze smakiem pierwszych prawdziwych ciastek francuskich, jakie zjadłam w swoim życiu. Było to mianowicie w gdzieś w zachodnich Niemczech, gdzie byłam na jakiejś wycieczce. Wtedy właśnie, przy kawie, w pewnej małej kawiarence na przedmieściach Bonn, zaserwowano mnie i mojej koleżance z roku pachnące, gorące trójkąty francuskiego ciasta, wypełnione po brzegi ciepłą konfiturą wiśniową i żółtym jak żółtko jaja kurzego, słodkim wręcz niemoralnie budyniem. Ach, jakie to było wspaniałe. Jadłam to ciastko przez godzinę, i przez godzinę nie mogłam zdobyć się na odwagę, żeby je ugryźć...
            Ciotka nie zwróciła na mnie uwagi, kiedy przez chwilę stałam w rozmarzeniu oparta i drzwi wejściowe do mieszkania. Wkrótce jednak przypomniałam sobie, że zaraz ktoś ma nas odwiedzić, wobec czego zrezygnowałam z dalszej podróży wspominkowej w głąb mojej psychiki  na rzecz szybkiej kąpieli. Pośpiesznie przygotowałam czystą bieliznę, złapałam czysty ręcznik kąpielowy i zamknęłam się w łazience. Pod wpływem gorącej wody zrelaksowanie osiągnęło szczyt, jednakże nie trwało zbyt długo. Zaczęłam się bowiem zastanawiać, kto wymyślił sobie i zapragnął szalenie odwiedzać moją ciotkę w to piękne, niedzielne, i kompletnie rozbite popołudnie. Dlaczego ona nie chce mi nic konkretnego powiedzieć? Wszystko jakieś podejrzane, a ja czuję się jak mała dziewczynka, dla której cudowna rodzina przygotowuje głęboko zakonspirowane przyjęcie urodzinowe. Nie ma co jednak od razu podejrzewać biedną ciocię o niebotycznych rozmiarów spisek, w który zaangażowano zarówno Scotland Yard, KGB, CIA,  jak i austriacką żandarmerię. Wyszłam więc spod strumienia lejącej się wody, osuszyłam dokładnie całe ciało, przeleciałam szybko suszarką po włosach, ale delikatnie, żeby przypadkiem nie doznały jakiegoś uszczerbku na swojej dotychczasowej formie (jak powszechnie wiadomo, suszarka, lokówka i ewentualnie prostownica, są to najwięksi wrogowie kobiecych włosów, gdyż niszczą je i wysuszają, przez co te z kolei wypadają, stają się łamliwe, pozbawione blasku… To chyba brzmi jak reklama, i poprawcie mnie, jeżeli się mylę?), nasmarowałam się oliwką, włosy potraktowałam jakąś tam podręczną maseczką nawilżającą, i po wykonaniu jeszcze kilku nieistotnych i całkowicie niegodnych niczyje uwagi zabiegów kosmetycznych, w miarę gotowa na przyjęcie gości, udałam się do pokoju. Tym razem nie umknęłam już swoją osobą uwadze ciotki:
- No, wstałaś już, kochanie. Widzę, że jesteś już po kąpieli. Świetnie, bo będę potrzebowała twojej niewielkiej pomocy. Włóż na siebie coś swobodnego, to raczej mało oficjalne spotkanie. Czekam na ciebie w kuchni. Z fartuchem! – rzuciła ciotka, ledwie wychylając głowę przez otwór drzwi kuchennych.
- Dobrze, ciociu. Mogą być dżinsy? – spytałam bez większego przekonania.
- Mogą być, skarbie. Byle tylko były czyste i uprasowane.
Jakimś dziwnym trafem okazało się, że jednak mam czyste i uprasowane, jasnobłękitne dżinsy, które uwielbiałam nosić, i które z największą ochotą założyłam. Znalazłam do tego przyjemną, zielonkawą bluzeczkę, która także o dziwo nie była pokłócona z żelazkiem, i założywszy ją, skierowałam się do kuchni.
- Mamy jakiś sok czy cokolwiek do natychmiastowego spożycia drogą wypicia? – rzuciłam wchodząc i odruchowo kierując prawą rękę w kierunku drzwiczek lodówki.
- Mamy, mamy. W lodówce jest sok pomarańczowy, ale mam prośbę. Weź z szafki na dole colę i sok jabłkowy i także je wstaw do lodówki. Zapomniałam tego zrobić wcześniej…
- W porządku, już wstawię. Dawno przyjechałaś?
- Było chwilę po czwartej. Na początku nie chciałam cię budzić, wobec czego zrobiłam sobie kąpiel i nastawiłam pranie. Po piątej jednak musiałam cię już zlikwidować z tego pokoju, bo skoro ma nas ktoś odwiedzić…
Ten tajemniczy, lub też ci tajemniczy ktosie, nie dadzą mi spokoju. Trzeba zadać to pytanie, zanim zostanę wprowadzona w jakieś beznadziejne towarzystwo przyjaciół geriatrii:
- A kto właściwie tutaj przyjdzie? Nie mówiłaś wcześniej, że zapraszasz kogoś na niedzielny wieczór.
- Wiesz, to było całkowicie niespodziewane i nieplanowane. Przepraszam, jeżeli pokrzyżowałam ci jakiekolwiek plany, ale tak dawno się z nimi nie widziałam…
- Nie, nie miałam planów. Jestem zwyczajnie ciekaw, kto tutaj przybędzie. – postanowiłam ratować nieco sytuację obserwując coraz bardziej wyraźne zakłopotanie na twarzy ciotki – Czy to jacyś twoi znajomi?
- Tak, to starzy znajomi. Helena i Jeremiasz. Spotkałam ich w pociągu, kiedy wracałam do domu. Jechali z Linzu od córki. Dosiadłam się do ich przedziału w pociągu, a na peronie czekał na nich syn, którego pamiętam jako małego chłopca. Ma tu dom, ale mieszka głównie w Polsce i w Szwecji. Teraz jest tu na urlopie, dlatego postanowił ich odebrać. Jechaliśmy razem kawałek metrem z dworca. Oni mieszkają kilka stacji bliżej centrum niż my, na Arbeiterstrandbadstrasse. Zaprosiłam więc ich na kolację, bo nie widzieliśmy się przez wiele lat.
- To wspaniale. Wszystkich, znaczy tego ich syna też, tak?
- Tak. Umówiliśmy się na kwadrans po szóstej – tu ciotka rzuciła okiem na zegar ścienny – O, już za pięć szósta. Wkrótce się pojawią, dlatego proszę cię, abyś ubiła mi śmietanę.
- W porządku, ciociu.
            Ciotka wydała dyspozycje, a sama udała się do swojej sypialni, aby należycie wyglądać jako pani domu. Dawno nie widziałam jej tak rozpromienionej. Wyraźnie cieszyła się z tej wizyty. To dobrze, że ona też ma życie towarzyskie. Martwi mnie jednak, że odkąd prawie dwadzieścia lat temu umarł wujek, ciocia jeszcze nie znalazła sobie żadnego przyjaciela, takiego własnego, jedynego przyjaciela.
            Po chwili rozległ się dzwonek do drzwi. Rzuciłam okiem na zegarek. Było już prawie dwadzieścia po szóstej, więc słusznie przypuściłam, że to oni. Zdjęłam więc fartuch, wrzuciłam mieszadła miksera ręcznego to zmywarki, wytarłam ręce w ściereczkę i podążyłam otworzyć, bo ciocia akurat czesała włosy. W drzwiach stało dwoje starszych, ale nie starych ludzi. Mieli, podejrzewam, około sześćdziesiątki, ale wyglądali dziarsko i kipieli energią witalną. Postanowiłam odezwać się pierwsza:
- Dzień dobry, zapraszam państwa do środka. Jestem Lusia, siostrzenica cioci Wandy. Miło mi. – powitałam gości, ale coś mi jednak nie grało. No, przecież w końcu nie było jeszcze syna.
- Niech pani jeszcze nie zamyka, syn parkował samochód już biegnie. – podrzuciła rozkosznie pani Helena.
Za chwilę wyszła ciotka i rzuciła się z uściskami na swoich gości, a ja postanowiłam poczekać przy drzwiach na spóźniającego się, ostatniego gościa. Za chwilę pukanie. Otworzyłam drzwi i pomyślałam, że zemdleję. Moje zaskoczenie chyba równało się zaszokowaniu, kiedy zobaczyłam syna państwa Chajczylskich (jak się potem okazało, takie było ich nazwisko). To był Maciej… Usiadłam z wrażenia, a on to już nawet nie wiem, co zrobił. Kiedy wszedł…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz