niedziela, 30 czerwca 2013

Diabeł nad moją głową. Odcinek 3



3
            No oczywiście! Jak ja, idiotka jakaś nieskończona, mogłam w ogóle dopuścić do siebie myśl, jakoby mój kochany szef zechciał po raz kolejny wysłuchać szerokopasmowych tłumaczeń swojej niezwykle rozlezionej redaktorki z działu poradnictwa konsumenckiego. Przecież odpowiadanie ludziom na listy, w których pytają o usuwanie plan z trawy, wychowywanie dzieci swoich, i niekoniecznie, przycinaniu żywopłotu, sadzenie    i rozsadzanie, sianie i pielenie, malowanie, wbijanie, szycie, prasowanie, obcinanie, wycinanie, prostowanie, leczenie, badanie, szukanie, znajdywanie, jedzenie, odchudzanie, gotowanie, pieczenie, robienie drinków, trwałej, loków, tipsów... Tak...po prostu jest najzwyczajniej nieistotne, co też sprawia, iż nie potrzebna jest krztyna wyrozumiałości dla zakręconej kobiety. Cóż, tak to już jest w moim życiu. Brak szczęścia do mężczyzn...
            Szef i tak okazał, jak na niego, sporą dozę miłosierdzia, a to pewnie za sprawą Opatrzności, która czuwała nade mną, gdy modliłam się namiętnie i z pasją o zielone światło, a właściwie pionową kreseczkę, na każdym skrzyżowaniu. Krótko mówiąc, „ochrzanił” mnie nieco łagodniej niż dotychczas, jednakże i tak pojechał mi po tak zwanej ambicji, jak zwykła mawiać moja wspaniała i niedościgniona latorośl. Jego kwestie zdecydowanie pominiemy. Przyjdzie jeszcze czas, gdy go poznacie, na razie poskupiajmy się na mnie i mojej pracy, bo przecież o mnie jest tak opowiastka, nieprawdaż?
            Stłamszona, zrezygnowana i wkurzona jak nigdy, opadłam na swój fotel i zabrałam się do odczytywania poczty. Poczta zawierała na oko jakieś pięćdziesiąt sztuk reklam          i ogłoszeń, wiadomość od matki z Londynu, gdzie wyjechała do swojej siostry, oraz dwie wiadomości od Euzebiusza. Cóż, niestety nic interesującego...
            Jak miało się stać, Euzebiusz odczuł nieodpartą potrzebę powrotu z delegacji. Uczyni to za dwa dni, dlatego też zażyczył sobie, aby odebrać go z lotniska. Tak więc do czwartkowego przedpołudnia pozostało mi jeszcze trochę względnego spokoju, choć jego powrót z pewnością zdziała swoje i nareszcie zmobilizuje mnie do uczynienia z naszego mieszkania gruntownie wysprzątanego hoteliku, gdzie Euzebiusz będzie mógł skrupulatnie nabałaganić. Ostatnimi czasy moje domowe czynności ograniczały się ściśle do robienia wielkiego niczego. Nastawiłam może dwa prania, zmyłam stół i blat kuchenny, bo przecież nie sposób jeść na stole ubabranym twarożkiem z zawartością o składzie zwiotczałego szczypiorku, zmyłam podłogę w sieni, bo zabłociłam i ugotowałam obiad. Słownie: raz. Raz jadłyśmy z Mańką na mieście, a raz ja pracowałam do późna, a ona zorganizowała sobie jakąś imprezę i kogoś tam znajomego, dlatego problem piątkowego obiadu sam się rozwiązał. A upranego prania nawet nie zdążyłam, a może po prostu nie miała najmniejszej ochoty, wyprasować. Czasem myślę sobie, ze pewnego pięknego dnia, kiedy już wywalą Naczelnego, a ja dostanę jakąś niepowtarzalną szansę od cholernego losu i wygram jakieś pięć milionów, i kupię sobie na własną własność tę naszą redakcję, zatrudnię sobie kuchareczkę, która bez mrugnięcia okiem będzie mi codziennie przygotowywać wspaniałe obiadki o smaku i aromacie określonym w przepisie, a nie jak w moich – różnym. Zatrudnię sobie też sprzątaczkę, która będzie dbała, aby mój kochany domeczek pozostawał zawsze w przyzwoitej czystości, a pralkę, deskę po prasowania i żelazko wyrzucę przez okno pralni i zasypię proszkiem do kolorów. Brudne ubrania będę wtedy nosić do pralni. Takim sposobem pozbędę się domowych kłopotów i prac znienawidzonych, czym na pewno poprawię sobie samopoczucie i wyprawię depresję na daleką wycieczkę po świecie. Kiedyś jednak, kiedy będę naprawdę w wyśmienitym nastroju, usiądę i postaram się ułożyć wstępny kosztorys takiego wydatku na wypadek, gdyby moje marzenia nie spełniły się w najlepszym kształcie i na przykład wygrana wystarczyłaby jedynie na wykup większości udziałów w agencji...Na razie zamierzam wypić mocną kawę, zapomnieć o Naczelnym  i zabrać się nareszcie do tego poważnego, analitycznego artykułu o dojrzewaniu młodzieży, który to jak zwykle od samego początku jest na wczoraj.

środa, 26 czerwca 2013

Diabeł nad moją głową. Odcinek 2



2
            Czas to taki piekielny wynalazek, który stworzono zapewne w jednym tylko celu: utrudniaj życie i podporządkuj sobie wszystko i wszystkich raz na zawsze. Dobra! Ja też uginam się pod władaniem tego wrednego zjawiska (nawet nie wiem, do jakiej kategorii powinno się go zaliczać), ale przecież nie mogę, i oczywiście nie chcę, dać się zwariować!
            Co z tego, jeśli czas dzień w dzień daje mi jasno do zrozumienia, że ma głęboko w kieszeni moje poglądy i sądy na jego temat, a każdy bunt szybko tłumi, niczym demonstracje za czasów zapyziałej komuny. Na przykład dzisiaj. Znowu zaspałam. Właściwie to ja nie zaspałam, tylko to czas zechciał zemścić się za moje wczorajsze biadolenie na temat jego ułomności i bezsensie jego istnienia. Czyż nie piękne były owe czasy, gdy ludność tego świata wstawała wraz ze słońcem i zasypiała z gwiazdami?! Pewnie były, ale mimo wszystko, chyba nie chciałabym znaleźć się nagle w takowym okresie historii ludzkości. To byłoby chyba dla mnie zbyt brutalne...
            Wracając do tematu, głęboką nocą, w mojej sypialni wydarzyło się coś, dla mnie dość niezwykłego, co spowodowało moje przebudzenie. Było to mianowicie okno, które rozwarło się niespodzianie pod wpływem mocnego podmuchu wiatru. Noc była ciepła,       a okno czeka na wymianę, bo okazało się, że wyłamał się mechanizm blokujący i nie da się tego naprawić. Wcześniej jednak, jeszcze w nocy, wiatr rozrzucił moje papierzyska po pokoju, przewrócił krzesło zawierające na swej zniszczonej powierzchni świeżo uprasowaną garsonkę oraz bluzkę koloru lila-róż, pasującego do niej jak ulał. Wiatr spowodował coś jeszcze. I to właśnie było w tym wszystkim najgorsze. Z szafeczki nocnej spadł budzik. Euzebiusz w delegacji, wraca za trzy dni, więc nie ma powodu do wczesnego wstawania. Chyba, że jakaś osoba, na przykład ja, idzie do pracy. Nie chciało mi się układać niczego w pokoju. Zablokowałam okno specjalną śrubą, po czym wrzuciłam swe zapidżamione ciało wprost do ukochanego łóżeczka.
            Nie minęło parę, jak mniemam, godzin, gdy uczułam szarpanie. Oj, było to mocne szarpanie, co świadczyło, że moja ukochana córka pragnie mnie za wszelką cenę obudzić:
- Mamo! Mamo, wstawaj natychmiast! Miałyśmy razem jechać dziś do miasta! Noo, dlaczego ty ciągle śpisz, przecież...
- Dobra, dobra. Mańka, może lepiej będzie, jak powiesz mi, która jest teraz godzina – przerwałam jej delikatnie.
- Oj, mamo, przecież masz... Ooo, a gdzie jest Twój budzik? Wiesz, aktualnie to jest już     w pół do ósmej, dlatego sorry, ale ja muszę już biec, więc... no, na razie. Do zobaczenia, pa... – Mańka wybiegła z domu, zostawiając mnie w stanie wskazującym na wyraźne spożycie czegoś otępiającego.
„Aha, więc takie buty!”- pomyślałam, siedząc na bezładzie satynowej pościeli. Czasu było mało, a nawet nie było go wcale! Trudno, będzie jak będzie. Chwyciłam budzik, zaopatrzyłam go w baterię i ustawiłam, za pomocą gumy do żucia, na swoim miejscu. Potem zaścieliłam łóżko, zebrałam papiery i podniosłam wywrócone krzesło z moim wspaniałym wdziankiem. Była 7.43. Zbiegłam na parter po drewnianych schodach, wpadłam do łazienki, wzięłam prysznic, ubrałam się, przepadłam do kuchni, wypiłam kawę, zjadłam dwa suche suchary, bo tylko one leżały na wierzchu, chwyciłam teczkę z przygotowanymi wczoraj dokumentami, ubrałam starannie wyczyszczone buciki, chwyciłam klucze i wybiegłam z domu. Była 8.04. Niestety, w kwestii autobusu zobaczyłam jedynie jego „ogon”, uciekający za róg ulicy. Następny był za 20 minut, dlatego nie mogłam czekać. Przecież do tramwaju tylko kawałeczek. Dwa przystanki autobusem... liczmy jakiś kilometr. Zdążę w dziesięć minut. Nie ma problemu. Idę. Biegnę. Pędzę jak oszalała. Po 17 minutach wpadam na pętlę tramwajową. Stoi tylko numerek 23. Nie urządza mnie, ale mogę podjechać. Wsiadam. Jedziemy. Oprócz mnie w wagoniku jeszcze tylko trzy osoby. Na dziewiątym przystanku wysiadam w celu odbycia przesiadki na numerek 3. Przesiadam się szczęśliwie i po kilkunastu minutach... stoję w korku na Starowiślnej. Cóż, wiem, że cierpliwość jest cnotą, ale w moim wykonaniu nie ma na co liczyć. Łapię za drzwi. Szarpię i wybiegam z tramwaju. Na Biskupią docieram pieszo.
            Do biura wpadłam o 9.15, czyli jakąś godzinę po czasie. Trudno. Ma się takie okna i taki budzik, to tak się kończy. I może ktoś mi powie, że czas się na mnie nie mści?? To już piąty raz w tym miesiącu. Potrącą mi z pensji. Sto złotych. Trudno. Jakoś przeżyję... 
(tramwaj16)

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Diabeł nad moją głową. Odcinek 1

1

A teraz, po  raz pierwszy w życiu, opowiem komuś o sobie. Nie licząc oczywiście pracodawcy, wychowawczyni w szkole, męża, sąsiadek, cioci z Chicago itepe... Dobra mówię, bo zaczynam paplać od samego początku. Mam na imię...Właśnie, jak ja właściwie mam na imię...Mmm, zerkam do dowodu, jeżeli można tak nazwać plastikową płytkę, oskanowaną moim nie najlepszym zdjęciem, która wielkością nie odbiega od maleńkiego, portfelikowego kalendarzyka. Ale dobrze, mam już ten dowodzik. Rzucam okiem i wśród niezliczonej ilości kodów kreskowych, znaczków, cyferek i tego typu dzieł sztuk nowoczesnych, odnajduję dane: Maria Luiza... A tu niespodzianka – wcale nie jakieś szczególne nazwisko! Taka tam zwyczajna Kowalska. Dobre, nie? Imiona wcale nie jakieś takie, jakby to ująć, codzienne, a nazwisko, w końcu wyróżnik rodowy, takie pospolicie pospolite. Skandal! Wyszłam za mąż za człowieka o nazwisku Kowalski. Gdzie ja miałam głowę te dwadzieścia lat temu...Pewnie na swoim miejscu, ale zdaje się, że była wtedy aktualnie natenczas w jakiejś renowacji czy jakby chwilowo niedostępna, lub może miała wyłączone komórki czy też była właśnie poza zasięgiem...Ale ja tu wysmytruję takie fantasmagorie, a nie przechodzę do sedna. A więc (wiem, że nie zaczyna się zdania od więc, ale cóż...) na chrzcie nadano mi wdzięczne imię Maria. Maryśka, Marycha, Mariuś, Mari, Mery i inne nieznane mi bliżej „osobniczki” płci tej samej załaziły za moją piękną, młodzieńczą skórę przez długie lata, aż w końcu nadszedł czas, aby się z nimi rozprawić i usunąć je z życia.
            Po wielu przemyśleniach doszłam do wniosku, że może by tak owo imię, że tak powiem, zmienić. Nie chciałam używać drugiego, gdyż wstydziłam się go jeszcze bardziej niźli pierwszego, dlatego też wpadłam na szatański pomysł. To był właśnie moment, gdy w mojej głowie i nad nią szatańskie pomysły zawisły niemal tak, jak chmury nad uroczym domkiem rodziny Adamsów. Doszłam więc do wniosku, że imię Maria można szybciutko   i łatwiutko przerobić na inne, nowocześniejsze i jakieś takie... bardziej przystępne, co też uczyniłam niezwłocznie (nie lubię tego słowa, ale trudno). Pomyślałam przez chwilę i zdecydowałam – Mariola. Mar- jako cząstka mojego poprzedniego imienia, a –iola z kolei od mojego ukochanego francuskiego słówka, a mianowicie jolie, co znaczy tyle, co piękna. Tak więc narodziła się Mariola, wówczas jeszcze Strzyczkowska, pamiętnego roku 1981. I może przy tej dacie zatrzymamy się i zakodujemy ją w pamięci jako datę urodzin, mimo że mam 41 lat i tak jakby dorastającą córkę...
            A więc (znów!) jestem Mariola, ale rodzina i znajomi i tak mówią do mnie Luśka, co nawet mi się zaczęło podobać parę lat temu. Widocznie do pewnych spraw trzeba dość dokładnie dojrzeć, stać się takim czerwonym pomidorkiem, co to go można ścisnąć w sok, pochlastać na pasztet czy też do sałatki z cebulą i winegretem. Może zostańmy przy Luśce, bo łatwo zapamiętać. Moja kochana córuchna nosi imię Manuela, ale wołamy do niej wszyscy Mańka. Nie wiem, co spowodowało, że zgodziłam się na takie... imię, ale stało się. Myślę, że w owym czasie tkwiłam jeszcze w głębokim szoku poporodowym oraz w ogromnym przestrachu przed wizytą rodziny w szpitalu, a potem w domu, a potem jeszcze w kościele, a potem znów w domu, i tak już przez całe życie. Tak przynajmniej myślałam...do pewnego czasu. Mąż mój, jako istota żyjąca niegodna najmniejszej porcji uwagi, wabi się Euzebiusz, pieszczotliwie Zibi. Ale żeby było jasne – pieszczotliwie nie znaczy, że ja go tak nazywam. Wręcz przeciwnie! Zibi rzuca się na mnie z siekierą, nożem, tasakiem czy też innym ostrym bądź tępym narzędziem za każdym razem, gdy zdarzy mi się tak go nazwać. Nie zdarza mi się. Już od 10 lat. Oduczyłam się.
            Dziś już późno. Padam na twarz, więc idę spać. Nastawię jeszcze tylko pranie, wpuszczę do domu koty, zmyję talerze, zamiotę hol, wyniosę śmieci... Położę się za jakieś dwie, no góra trzy godzinki, bo jeszcze trzeba by odpisać na parę listów... Dobranoc.
(tramwaj16)

Tytułem wstępu

Witam,

Proponuję czytelnikom nowy blog. Blog literacki. Ale nie będą to mroczne opowiadania fantasy. To będzie literatura z charakterem. Moim charakterem. A ponieważ to mój blog, jest to ocena subiektywna. Zapraszam do lektury. Przez najbliższe tygodnie będę stopniowo raczyć wszystkich swoją pierwszą całkowicie skończoną powieścią, czy tam opowiastką.

Dobrego odbioru!

P.S. Prezentowane fragmenty są mojego autorstwa i stanowią moją własność intelektualną. Proszę ich nie kopiować bez uprzedniego porozumienia ze mną ;)