Kawałek piąty...
Greta
wydarła się ze szponów obleśnego, grudniowego Berlina. Jechała na wschód drogą
numer 1, w kierunku polskiej granicy, jakieś 65 kilometrów od centrum Berlina w
końcu napotkała czekający na nią Seelow, w którym mieszkała Rosa. Koleżanka ze
studiów językowych. Właściwie te dwie różniły się między sobą tak, że bardziej
chyba się nie da, dziwi zatem ich przyjaźń. Zajechała pod dom przy Brombeerweg
7, zgasiła silnik, i przez chwilę zastanawiała się, czy dobrze robi, i czy nie
powinna mimo wszystko próbować spędzić tej nocy u boku pieprzonego Karla. Nie
powinna. Wysiadła. Zebrała wszelkie akcesoria wizytowe, i poszła podjazdem w
kierunku drzwi wejściowych.
Droga to była długa, choć prosta, a
nie kręta. Gertę owiał spokój tego miejsca. Cisza. Na drzewach sąsiednich
posesji wisiały bezwładnie migające lampki, podczas gdy na Gercie wisiały
ubrania, cycki i rzeczy osobiste. Czuła się owiana, nie wiadomo czym. Przecież
wcale nie wiało. Kiedy stanęła przed drzwiami, nastąpił przełomowy moment
zawahania. Zawahał się po raz kolejny rozum, serce zawahało się po raz
stutysięcznyosiemsetdwudziestyszósty, natomiast sama Gerta, o dziwo, też się
zawahała. Jeśli można to tak powiedzieć. Wskutek bowiem poprawiania majtek i
fryzury przyziemnie zaczęła tracić kontakt z ziemią. W porę nadeszło jednak
opamiętanie, tak duchowe, jak i statyczne, co też osoba Gert wykorzystała w
celu użycia dzwonka. Nacisnęła go, dla odmiany, zwyczajnie przecież niezwyczajna
naciskać. Ciągnąć, ssać i masować! O tak, to Gerta robiła często i nad wyraz
umiejętnie! A tu nagle taka niespodzianka. Tak się cieszę!
Radość, czysta jak polska żytnia
wódka, malowała się na twarzy Rosy, która po kilku chwilach otworzyła drzwi do
domu. Panie wymieniły się serdecznościami jak znaczkami pocztowymi ze swoich
kolekcji, złożyły sobie przyjacielskie pocałunki na policzkach, po czym Gerta
wprowadzona została na salony.
Tu należy się mała uwaga w kwestii
Rosy. Rosa była czysta jak rosa, znaczy porządna inaczej. Wierna swojemu
Thomasowi, z którym związała się dopiero po dwóch latach wyrywania stokrotkom
płatków i analizowania wszelkich możliwych wariacji na temat rachunku
prawdopodobieństwa, nie skalała się ani nim, ani żadnym innym członkiem. Była
wobec tego najzupełniej dziewicą. W pełnym tego słowa znaczeniu. Teoretycznie
wiedziała, tak mniej więcej, o sytuacji Gertowej płciowości, ale nie robiło to
na niej szczególnego wrażenia. To znaczy nie, niekoniecznie! Rosa
nieszczególnie była dumna z dokonań przyjaciółki, ale mimo pewnej skostniałości
swoich poglądów życiowych na seks po ślubie, i to raczej w ciemnej sypialni pod
kołdrą, potrafiła podejść do sprawy z dystansem. O Karlu słyszała, i owszem. O
innych też słyszała. I nieraz słuchała. Z tym, że Gerta aż tak chętnie Rosy pod
swoją spódnicę nie wprowadzała, z czego ta była najwyraźniej zadowolona. Biedna
dziewczyna! I pomyśleć, że przyjęła na swoim policzku serdeczności Gertowych
ust, które niejednego w życiu widziały. W sposób organoleptyczny, zdecydowanie.
Dziewczęta poznały się nieco ponad
dwa lata wcześniej, na zajęciach z języka francuskiego. Dlaczego mnie to nie
dziwi? Biorąc pod uwagę wszelkie przeszłe, i przyszłe zapewne też, dokonania
Gerty należy stwierdzić, że doskonale wybrała dodatkowy język. Tak praktycznego
wyboru nie powstydziłby się najlepszy strateg! No ale, wracając do tematu (na
dygresje przyjdzie jeszcze odpowiednia pora). Rosa i Greta spotykały się dwa,
no czasem trzy razy w tygodniu, niekoniecznie na zajęciach. Bywało, że wychodziły
do teatru, kawiarni czy wspólnie imprezowały, w towarzystwie innych dziewcząt,
rzecz jasna. Jakimś cudem zaprzyjaźniły się. Taka sytuacja powinna od razu
wydawać się podejrzana, a w najlepszym wypadku - nieprawdopodobna. To trochę
tak, jakby rozmawiać o przyjaźni komara i człowieka. Doprawdy, niezwykłe,
prawda?
Gerta wprowadzona została do salonu,
uprzednio usuwając z siebie nadmierne opakowanie, oraz pozbywając się balastu w
postaci czekoladowego ciasta, wykonanego przez nią samą. W ten sposób waga
została wyrównana, Gerta mogła rozłożyć się w pełni i równomiernie, jak
ręczniki w pralce. Przywitała się z gośćmi, zapoznała się z nieznajomymi. Wśród
nich znaleźli się przyjaciele Thomasa, najstarszy brat Rosy, Til, i kilkoro
lokalnych przyjaciół i przyjaciółek gospodyni wieczoru. Nic szczególnego.
Właściwie, dla Gerty oczywiście, towarzystwo było nudne. Nikogo po
czterdziestce! Ostatecznie jednak, po przeprowadzeniu zdroworozsądkowej, jak na
Gertę, kalkulacji i uwzględnieniu faktu, że Durexy tego wieczoru nie były na
imprezę zaproszone, dziewczyna doszła do wniosku, że bardzo dobrze. Nie będzie
jej kusiło. Aparatura pomiarowa tych dwudziestokilkuletnich facetów do Gerty
nie przemawiała. Powierzchnią też nie byli dla niej w żaden sposób interesujący.
Gerta była jak elektrownia w Czarnobylu. Działały na nią, i w niej, tylko i
wyłącznie przyrządy wyprodukowane gdzieś w głębi poprzedniego ustroju. W Gercie
panował ustrój komunistyczny. Podejrzewam, że gdyby mogła, w wielu sytuacjach
zrobiłaby powtórkę z komuny gdzieś pomiędzy lewym a prawym udem.
Ale co to? Co się dzieje? Tego Gerta
nie przewidziała. Najzupełniej! Niedługo po niej w domu pojawił się dobry
znajomy Tila, Arnold, absolwent filologii w Budapeszcie. Obieżyświat,
poliglota, poligamista. O tym ostatnim Gerta nie wiedziała, rzecz jasna. Ale
zainteresował ją. Rozmową, dla odmiany…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz