sobota, 1 marca 2014

Wiolonczela i sztuki - kawałek piąty

Kawałek piąty...




       Greta wydarła się ze szponów obleśnego, grudniowego Berlina. Jechała na wschód drogą numer 1, w kierunku polskiej granicy, jakieś 65 kilometrów od centrum Berlina w końcu napotkała czekający na nią Seelow, w którym mieszkała Rosa. Koleżanka ze studiów językowych. Właściwie te dwie różniły się między sobą tak, że bardziej chyba się nie da, dziwi zatem ich przyjaźń. Zajechała pod dom przy Brombeerweg 7, zgasiła silnik, i przez chwilę zastanawiała się, czy dobrze robi, i czy nie powinna mimo wszystko próbować spędzić tej nocy u boku pieprzonego Karla. Nie powinna. Wysiadła. Zebrała wszelkie akcesoria wizytowe, i poszła podjazdem w kierunku drzwi wejściowych.

            Droga to była długa, choć prosta, a nie kręta. Gertę owiał spokój tego miejsca. Cisza. Na drzewach sąsiednich posesji wisiały bezwładnie migające lampki, podczas gdy na Gercie wisiały ubrania, cycki i rzeczy osobiste. Czuła się owiana, nie wiadomo czym. Przecież wcale nie wiało. Kiedy stanęła przed drzwiami, nastąpił przełomowy moment zawahania. Zawahał się po raz kolejny rozum, serce zawahało się po raz stutysięcznyosiemsetdwudziestyszósty, natomiast sama Gerta, o dziwo, też się zawahała. Jeśli można to tak powiedzieć. Wskutek bowiem poprawiania majtek i fryzury przyziemnie zaczęła tracić kontakt z ziemią. W porę nadeszło jednak opamiętanie, tak duchowe, jak i statyczne, co też osoba Gert wykorzystała w celu użycia dzwonka. Nacisnęła go, dla odmiany, zwyczajnie przecież niezwyczajna naciskać. Ciągnąć, ssać i masować! O tak, to Gerta robiła często i nad wyraz umiejętnie! A tu nagle taka niespodzianka. Tak się cieszę!

            Radość, czysta jak polska żytnia wódka, malowała się na twarzy Rosy, która po kilku chwilach otworzyła drzwi do domu. Panie wymieniły się serdecznościami jak znaczkami pocztowymi ze swoich kolekcji, złożyły sobie przyjacielskie pocałunki na policzkach, po czym Gerta wprowadzona została na salony.

            Tu należy się mała uwaga w kwestii Rosy. Rosa była czysta jak rosa, znaczy porządna inaczej. Wierna swojemu Thomasowi, z którym związała się dopiero po dwóch latach wyrywania stokrotkom płatków i analizowania wszelkich możliwych wariacji na temat rachunku prawdopodobieństwa, nie skalała się ani nim, ani żadnym innym członkiem. Była wobec tego najzupełniej dziewicą. W pełnym tego słowa znaczeniu. Teoretycznie wiedziała, tak mniej więcej, o sytuacji Gertowej płciowości, ale nie robiło to na niej szczególnego wrażenia. To znaczy nie, niekoniecznie! Rosa nieszczególnie była dumna z dokonań przyjaciółki, ale mimo pewnej skostniałości swoich poglądów życiowych na seks po ślubie, i to raczej w ciemnej sypialni pod kołdrą, potrafiła podejść do sprawy z dystansem. O Karlu słyszała, i owszem. O innych też słyszała. I nieraz słuchała. Z tym, że Gerta aż tak chętnie Rosy pod swoją spódnicę nie wprowadzała, z czego ta była najwyraźniej zadowolona. Biedna dziewczyna! I pomyśleć, że przyjęła na swoim policzku serdeczności Gertowych ust, które niejednego w życiu widziały. W sposób organoleptyczny, zdecydowanie.

            Dziewczęta poznały się nieco ponad dwa lata wcześniej, na zajęciach z języka francuskiego. Dlaczego mnie to nie dziwi? Biorąc pod uwagę wszelkie przeszłe, i przyszłe zapewne też, dokonania Gerty należy stwierdzić, że doskonale wybrała dodatkowy język. Tak praktycznego wyboru nie powstydziłby się najlepszy strateg! No ale, wracając do tematu (na dygresje przyjdzie jeszcze odpowiednia pora). Rosa i Greta spotykały się dwa, no czasem trzy razy w tygodniu, niekoniecznie na zajęciach. Bywało, że wychodziły do teatru, kawiarni czy wspólnie imprezowały, w towarzystwie innych dziewcząt, rzecz jasna. Jakimś cudem zaprzyjaźniły się. Taka sytuacja powinna od razu wydawać się podejrzana, a w najlepszym wypadku - nieprawdopodobna. To trochę tak, jakby rozmawiać o przyjaźni komara i człowieka. Doprawdy, niezwykłe, prawda?

            Gerta wprowadzona została do salonu, uprzednio usuwając z siebie nadmierne opakowanie, oraz pozbywając się balastu w postaci czekoladowego ciasta, wykonanego przez nią samą. W ten sposób waga została wyrównana, Gerta mogła rozłożyć się w pełni i równomiernie, jak ręczniki w pralce. Przywitała się z gośćmi, zapoznała się z nieznajomymi. Wśród nich znaleźli się przyjaciele Thomasa, najstarszy brat Rosy, Til, i kilkoro lokalnych przyjaciół i przyjaciółek gospodyni wieczoru. Nic szczególnego. Właściwie, dla Gerty oczywiście, towarzystwo było nudne. Nikogo po czterdziestce! Ostatecznie jednak, po przeprowadzeniu zdroworozsądkowej, jak na Gertę, kalkulacji i uwzględnieniu faktu, że Durexy tego wieczoru nie były na imprezę zaproszone, dziewczyna doszła do wniosku, że bardzo dobrze. Nie będzie jej kusiło. Aparatura pomiarowa tych dwudziestokilkuletnich facetów do Gerty nie przemawiała. Powierzchnią też nie byli dla niej w żaden sposób interesujący. Gerta była jak elektrownia w Czarnobylu. Działały na nią, i w niej, tylko i wyłącznie przyrządy wyprodukowane gdzieś w głębi poprzedniego ustroju. W Gercie panował ustrój komunistyczny. Podejrzewam, że gdyby mogła, w wielu sytuacjach zrobiłaby powtórkę z komuny gdzieś pomiędzy lewym a prawym udem.

            Ale co to? Co się dzieje? Tego Gerta nie przewidziała. Najzupełniej! Niedługo po niej w domu pojawił się dobry znajomy Tila, Arnold, absolwent filologii w Budapeszcie. Obieżyświat, poliglota, poligamista. O tym ostatnim Gerta nie wiedziała, rzecz jasna. Ale zainteresował ją. Rozmową, dla odmiany…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz