sobota, 24 sierpnia 2013

Diabeł nad moją głową. Odcinek 22

22


            Sen to błogosławieństwo. Mówię o nim w ten sposób zawsze wtedy, gdy pozwala o czymś zapomnieć i od czegoś się oderwać. Tak było w istocie. Byłam tym wszystkim tak okropnie wyczerpana, że nawet nie zdjęłam narzuty z łóżka. Po prostu glebnęłam na nie tak, jak stałam       i chodziłam przez cały dzień, czyli w niebieskoszarym dresiku od Nike (tu też należy się ®).     W ciągu trzech dni zrobić z siebie idiotkę, stracić portfel (na całe szczęście bez dokumentów...czasem bałagan w torebce odgrywa ważną rolę) i męża to niezwykłe osiągnięcie. Martwi mnie jedynie, że tylko i wyłącznie ja mam takie zdolności organizacyjne, że potrafię sobie tak zmyślnie i z gracją zdezorganizować życie. Tak to już widać musi się dziać. Taka jest kolej rzeczy i zdarzeń. Może Ten tam na górze ma jakieś specjalne plany względem mojej skromnej osoby. Tego nie wiem jednak na pewno, w związku z czym należy zarzucić takie niesprawdzone wygdybywania, bo i tak nie ma nawet cienia szansy na ich chociażby częściową realizację. Ja wiem, ja się ostatnio bez ustanku nad sobą użalam. Widocznie tak już musi być.      I będzie, bo nie mam najmniejszego zamiaru postępować wbrew własnej naturze i słabemu, bądź co bądź, charakterowi, udając osobę, którą nigdy wcześniej nie byłam, nie jestem i co gorsza, ale na pewno pewna – nie będę nigdy w świecie. Skoro tak mi się układa, to trudno. Może kiedyś...
            Teraz natomiast moja podświadomość niezwykle intensywnie wszystko analizowała. Być może chodziło jej o ustalenie jakiegoś określonej, bliżej lub mniej bliżej, planu dalszego działania, jednakże tej nocy moja całkowicie niekompatybilna świadomość nie miała na takie zabiegi ochoty. W związku z takim obrotem sprawy w umyśle moim pojawiła się jedynie ogromna ilość bliżej niesprecyzowanych marzeń sennych, czy jak to się tam inaczej nazywa. Marzenia te wypełniły mi pieczołowicie wszystkie godziny snu, począwszy od chwili zaśnięcia, aż do wczesnego poranka, kiedy to z ostatnich z nich wyrwała mnie Agata, która, jak się później okazało, spała na sofie w salonie, ponieważ nie zamierzała zostawić mnie samej na noc, gdyż podobno wyglądałam nieisteresująco. Spośród tych wszystkich snów zapamiętałam tylko trzy. Było ich tak w sumie chyba z pięćdziesiąt, ale nie przeceniajmy zdolności mojego prywatnego RAM-u.
            Pierwszy sen oczywiście, a jakże by inaczej, traktował o obu panach, których oglądałam w nim w samych niedwuznacznych sytuacjach. Sama nie wiem, dlaczego właściwie nie obudziłam się, bo sceny, jakie widziałam, nawet umarłego mogłyby z powodzeniem pozbawić życia wiecznego. Uprawiali seks w tak rozmaitych pozycjach i różnych układach...no po prostu żenująco okropne. Widocznie byłam na tyle wypompowana, że nie miałam już siły, nawet podświadomie, się w jakikolwiek sposób zestresować. Może i dobrze, bo się przynajmniej wypasałam jako tako.
            Drugi sen opiewał oczywiście rozwód. Nie wiem, czy była to początkowa rozprawa, czy też już zakończenie, jednakże na Twarzy tego padalca dostrzegałam raz żal, raz radość, albo z kolei niezmierzoną złość. Pamiętam w zasadzie tylko tyle, że wywlekliśmy przed sądem wszystkie brudy, jakie można było wywlec, do czego namówili mnie rodzice, moi i jego też. Pamiętam też, że wygramoliłam z niego sporo kasy, no i dom, którego nie chciał mi zabierać ze względu na córkę. Sąd przyznał mu widzenie z Manią raz w miesiącu w sobotę, po godzinie 16,    i to jeszcze koniecznie w mojej bezpośredniej obecności. I dobrze mu tak! Ciekawe tylko, jak też będzie miał się ten mój cały sen do rzeczywistego obrotu wypadków. Nie mam najmniejszego pojęcia, jak będzie nasz rozwód wyglądać, no i przede wszystkim ile uda mi się od Euzebiusza uzyskać alimentów, bo o wynik rozprawy nie martwiłam się ani nawet przez chwilę, od samego początku wiedziałam, że z uzyskaniem tego rozwodu nie będzie najmniejszego kłopotu. Kiedy wyszliśmy, w tym śnie na razie jeszcze, z sali rozpraw                    i zobaczyłam czekającego na niego Tomasza, obróciłam się chyba na drugi bok, bo nagle wszystko znikło, a po chwili projektor wyświetlił kolejny obraz - ostatni, jak udało mi się zapamiętać.
            Ów trzeci sen (to był ten właśnie obraz) był czymś, czego nie mogłam się w ogóle spodziewać. Zobaczyłam wielką zieloną łąkę, z dala od drogi i innych śladów ludzkiego życia, na której lewym krańcu znajdował się urokliwy borek mieszany, w którym chyba nadrzędne miejsce zajmowały jodły poprzetykane pojedynczymi drzewami rozmaitych gatunków, na prawym zaś krańcu mieniły się wody płaskiej i niezbyt szerokiej wstęgi jakiejś rzeczki. Trawa na łące była najwidoczniej niedawno koszona, bo teraz jakiś wspaniale zbudowany młodzian zagrabiał ją zamaszystymi ruchami, formując sporych rozmiarów kopę. W oddali dojrzałam wkrótce także niezbyt wielki, drewniany dom, z wyglądu raczej parterowy, z ciemnymi okiennicami                    i przepięknymi kwiatami we wszystkich oknach. Ja sam zaś stałam na wyrównanej, lecz nieco kamienistej polnej dróżce, po której przechadzał się właśnie jeż. Zaczęłam iść sobie w stronę domku, coby go lepiej zobaczyć, tak bardziej z bliska, aż tu nagle ów młodzieniec od sianka zobaczył mnie, odrzucił grabie i zaczął szybkim krokiem zmierzać w moim kierunku. Jego nagi, pięknie wyrzeźbiony, a przy tym nieprzeciętnie spocony tors lśnił w promieniach zachodzącego słońca niczym tafla szkła. Gdy się tak zbliżał coraz bardziej i bardziej, dotarło do mnie, że to jest przecież mój kowboj, Jack Maczu Twist! Matko, co to było za przeżycie! Właśnie zaczął się do mnie zbliżać na na tyle niebezpieczną odległość, że już nie mogłam się doczekać, co stanie się za chwilę. Zupełnie jakbym oglądała „Modę na sukces”. W tym momencie jednak do sypialni weszła Agata i zbudziła mnie. Zadziałało to na mnie jak koniec odcinka przed wakacyjną przerwą w emisji. Zerwałam się, usiadłam na łóżku i, zamiast być niezmiernie wkurzona na Agatkę, szeptałam jedynie bez końca: Jeszcze nie masz rozwodu, jeszcze nie masz rozwodu, jeszcze nie masz...
- Co ty tam znowu mamroczesz?
- A, nie nic kompletnie. Po prostu próbuję zapamiętać cudowny sen...
- A, no to świetnie. Chodź na dół, przygotowałam śniadanie na tarasie. Będzie Ci smakowało...
- No, w zasadzie...chodźmy.
            Jeśli tak rozsądnie pomyśleć, to wygląda na to, że Luśka Strzyczkowska zaczęła nowy, na razie przejściowy, etap swojego życia. Jak najbardziej przejściowym. Po prostu zwyczajnie zostałam i stałam się rozwodzącą się żoną. Jakoś mi dziwnie ulżyło. Wydaje mi się, że teraz nareszcie będę mogła żyć tak, jak będę chcieć, tylko dla siebie i dla mojej kochanej córki, która w dość krótkim czasie, znaczy w ciągu jakiś dwóch lat, zostanie maturzystką, a potem studentką, daj Boże, a potem to ja zostanę babcią. Taką babcią bez dziadka. Dziadka nie będzie. Babcia będzie sama pielić sobie ziemię między swoimi hortensjami i agawami, sama będzie jeździć koszykiem po Tesco, sama będzie wyć odkurzaczem w każdą środę i sobotę, no i sama będzie pić kawy poranne, chyba, że Agata dożyje i będzie chętna czasem u mnie chlusnąć trochę aromki. Na razie jednak nie mam żadnych dalekosiężnych planów. Pieniędzy na razie wystarczy mi na dwa miesiące. Oszczędnie żyjąc, to na jakieś trzy. Nie, jednak tylko na dwa. Po rozwodzie zacznę szukać jakiejś pracy, a na razie mam zamiar zjeść pyszne śniadanie Agatki, zrobić z siebie kobietę i pojechać na tę całą kawę do mojego „oprawcy”. Ależ pachnie!
- Lulu, wiesz co...może ja bym z Tobą zamieszkała na kilka dni, zanim wrócisz do równowagi – zaproponowała Agata.
- Eh, nie bądź dowcipna. Co na to powie twój Mareczek. Żona, prawdopodobnie w ciąży, mieszka sobie u koleżanki na drugim końcu miasta. Naprawdę, daj spokój...
- Ty uważasz, że on mógłby mieć coś naprzeciwko? I uważasz też, że miałby coś do powiedzenia? No to się, kochana, niestety mylisz. Ja Marka o takich rzeczach jedynie informuję, a nie pytam o zgodę. Po to się wyprowadziłam z domu.
- Może i fakt... Tylko co on będzie jadł?
- Generalnie, jak go znam, pizzę albo kebab z frytkami, ale jak mu się znudzi, to zapewniam cię, że znajdzie drogę i wpadnie tu. Zje razem z nami. Co ty na to?
- Jak chcesz... ja pojadę dzisiaj na Azory, muszę coś załatwić. Mogę cię podrzucić do Zielonek. A potem się umówimy i po ciebie przyjadę. To jak?
- Dobra, może tak być. Ale teraz chodźmy już na ten taras, bo nam wszystko wystygnie.
- Agata, co ty tam upichciłaś? Tak pięknie pachnie...
- Aaa, zobaczysz... – powiedziała na koniec z triumfem.
            Jak zeszła, tak się stało. Wkroczyłyśmy dystyngowanie na balkon, znaczy ona była w dystyngowanym szlafroczku, a ja byłam w niebycie. Mimochodem zobaczyłam swoje odbicie w szybie. Spowodowało to jedynie potknięcie się o próg, bolesne jak jasna cholera. No, ale należało się opanować , głównie ze względu na obrazek, który pojawił się na moim tarasie. Poczułam się znowu tak, jakby coś mi się śniło. Na moim drewnianym stole, którego z dumą sama zbudowałam przed kilkoma laty, rozłożony był piękny, zielony obrus, na którym Agata rozstawiła same smakołyki. Już ją miałam zapytać, skąd ona to wszystko wzięła, bo przecież nie z mojej lodówki, która świeciła jedynie za pomocą pustek i żarówki. W porę jednak ugryzłam się w język. Kobieto! – pomyślałam – Dają ci takie wspaniałe pyszności, a ty chcesz się zastanawiać, skąd one się wzięły. Mój rozsądek, jak widać, jeszcze wegetuje jakoś takoś na swoim odwiecznym miejscu bytowania. Teraz to już interesowało mnie tylko i wyłącznie to, gdzie się zawartość całego stołu weźmie, jak ją już wezmę i zacznę brać w usta. Problem polegał tylko na tym, że nie wiedziałam, od czego zacząć. Wprawdzie niezdrowa, ale cholernie smaczna jajeczniczka na boczku z nowalijkami, tosty po hawajsku, twarożek ze szczypiorkiem, do tego świeżutki bułeczki, miodek, nutella, bułeczki francuskie (nadziane wiśnowo-śmietankowonowo-śmietankowo), ciasteczka Fornetti, herbata zielona, no i oczywiście kawka. Zajadałam wszystko po kolei, bez opamiętania, a podświadomie czułam, że trzęsą mi się uszy, taka byłam głodna. Dopiero przy kawie rozluźniłam się, rozsiadłam wygodnie na drewnianej kanapie (tę kupiłam w sklepie), a może raczej na ławie, i zrobiło mi się tak strasznie bardzo dobrze, że to po prostu szok.
- Słuchaj, Luśka, co chcesz załatwić?
- Muszę uregulować sprawy w Ikei, wiesz, chodzi o ten wypadek...
- Rozumiem, no to nie musisz się spieszyć...
- A która jest godzina?
- po dziesiątej...
- Rany Boskie!!! Strasznie późno! Przecież się spóźnię! Matko, dlaczego wcześniej mnie nie obudziłaś!
- Przecież nic mi nie mówiłaś, nic nie wiedziałam. Trzeba było mnie wczoraj poinformować!
- Oj, dobrze już. Mamy pół godziny. Wyrobisz się?
- Tak, tylko...ten cały bajzel.
- Pozmywam, jak już wrócimy. Dobra, ja lecę na górę pod prysznic, a ty bierz łazienkę na dole, oki?
- Bobra, ale pożycz mi jakąś swoją bluzkę, bo nie mam się w co ubrać szczególnie...
- Jasne, wybierz sobie z szafy, i czuj się jak u siebie w domu
            Odstawiłam filiżankę z kawą i pobiegłam na górę, gdzie odbyłam relaksujący prysznic z udziałem piany i gorącej wody. Potem ubrałam się w dżinsy i kraciastą koszulę, żeby było w stylu kowbojskim, wysuszyłam włosy i już około za piętnaście jedenasta mknęłyśmy autostradą, byle szybciej, w stronę północnego Krakowa. Byłam niezrozumiale podekscytowana...

Diabeł nad moją głową. Odcinek 21

21

            Tak oto, a przynajmniej takie miałam nieodparte wrażenie, umarłam. W zasadzie to chyba nie byłoby w tym nic strasznego, bo przecież, o ile się nie mylę, miałabym wszystko jakby lekko z głowy. Jednakże, jak to w życiu Luśki często bywa, nic podobnego nie nastąpiło. A szkoda, bo rozmowa w tej całej sprawie nie była dla mnie czymś, co chciałabym niezaprzeczalnie przeżyć.
            Tak sobie leżałam na tej zterakotowanej posadzce, zimnej jak cholera, bo przecież latem nie używa się ogrzewania podłogowego, i zaczynały do mnie docierać dźwięki, które wypowiadały otaczające mnie osobistości. A kiedy już zaczęłam powoli rozumieć, co kto do mnie próbuje powiedzieć, starałam się jak najmocniej zaciskać powieki tak, aby tylko przypadkiem nie zauważyli, że jakoby się zaczynam budzić czy coś. Przecież to byłby mój koniec. Koniec niestety nastał:
-  Luśka, cholera, przestaniesz wreszcie udawać! Przecież widzę, że coraz mocniej zaciskasz oczy tylko po to, żeby uniknąć tej rozmowy. Tego się nie da uniknąć, naprawdę. Wstawaj więc     i dokop gnojkowi! – powiedziała Agatka na moje lewe ucho. I dobrze, że na ucho, bo chybabym ją ukatrupiła jakimś pobliskim tępym narzędziem, czyli chińską wazą albo telefonem, jak to się mówi, stacjonarnym. Po prostu by mnie wysypała w takiej sytuacji. A ja bardzo nie chciałam być wysypana, bo jeszcze rozsypałabym się do reszty, jak taki zameczek z piasku na plaży. W tej sytuacji jednak doszłam dosyć szybko do wniosku, że Agata, jak zwykle zresztą, ma cholerną rację. Cóż było robić. Otworzyłam oczy, poczekałam, aż mi odpowiednio zakomodują soczewki, rozglądnęłam się uważnie i nagle poczułam takie obrzydzenie, że aż dostałam mdłości, bo oto pochylał się nade mną, pomijając wszystkich członków rodziny, także ten kochanek mojego jeszcze niestety obecnego męża. normalnie jeszcze nigdy nic nie zadziałało na mnie w ten sposób. Zerwałam się na równe nogi i pobiegłam. Najpierw pobiegłam do łazienki, gdzie spowodowałam odór, fetor czy ja to tam jeszcze inaczej nazwać, no i przede wszystkim wypróżniłam żołądek. po prostu zwyczajnie zwymiotowałam, przyznaję, że dosyć solidnie. Następnie przepłukałam usta, ale stwierdziłam ponadto, że należałoby je także zdezynfekować. Zbiegłam więc po schodach i bez zatrzymania wpadłam do salonu. Dopadłam tam  barku, w którym jeszcze znajdowały się trunki, bo wbrew pozorom normalnie to ja bardzo rzadko pijam alkohole. Nie żeby znowu wcale nie pić, co to, to nie! Ale z kolei nie upijam się. No, czasami      i tylko troszeczkę. Taką naprawdę maleńką troszeczkę. Tyci, tyci po prostu. Ja wiem, że tylko winny powinien się tłumaczyć, a ja przecież nie mam niczego poważnego na swoim prawie nie używanym sumieniu. Wyszperałam więc trunek wysokoprocentowy, który da mi jeszcze większego kopniaka. Z powodzeniem. Wybór padł na koniak, bo tylko on mieścił się w swoim szklanym domku w takiej ilości, której mi nie zabraknie. Pociągnęłam kilka słusznych łyczków (oj, biedny dzisiaj będzie mój żołądek kochany i jedyny...nadkwasota murowana...) i z butelką w dłoni, w wielkiemu zdziwieniu wszystkich zebranych, wkroczyła odważnie i z powagą do przedpokoju. Wtedy jeszcze nie miałam najmniejszego pojęcia, co mam komu powiedzieć           i zrobić, ale moje niezawodne przekupy rodzinne (w domyśle Mama i Teściowa) obmyśliły wszystko za mnie, nie zdając sobie nawet z tego sprawy.
- Luśka, dziecko kochane, opamiętaj się! I po co ci ta butelka!?!
- Przecież w ten sposób i tak niczego nie załatwisz...
- Co ty, na Boga, chcesz zrobić!...
- Lusieczko! Teściowa do ciebie przemawia! Zastanów się dobrze, zanim podejmiesz jakieś kroki...
- Matki, proszę o absolutną ciszę! Ja tu właśnie mam zamiar sprawę domową rozwiązać. Żadnych lamentów, płaczów, i proszę mi nie przeszkadzać.
- Lusia, co Ty wyrzucasz w tych worach? I dlaczego wyrzucasz moją walizkę? Czy robiłaś porządki w swojej szafie? – Euzebiusz zaśmiał się co najmniej jak skończony idiota.
- Ty milcz, gnojku jeden...
- Ale, Lusia...
- Powiedziałam, zamknij się, palancie cholerny!!! Najpierw PAN mi się przedstawi. Bardzo chętnie poznam
            I tutaj pani nieco się wyraz twarzy zawiesił. „Ciekawe, co teraz zrobicie, cioty wy jedne!”
- Yyy...więc jestem Tomasz. Tomasz Kanalski. Jestem kolegą Zibiego ze studiów i jeszcze wcześniejszych czasów. Pracowałem kilka lat w Zurychu, ale niedawno wróciłem do polskiej filii naszego banku. Teraz mieszkam w Wieliczce.
            Pan podał mi rękę. Szczerze powiedziawszy, nie wiedziałam, co zrobić. Na wszelki wypadek podałam swoją. Grono obserwatorskie z niepokojem kontemplowało nad moimi poczynaniami.
- Poniekąd mi miło. Może dlatego, że nareszcie wiem, z kim mój małżonek obściskuje się przed moim domem. Tak, miło pana nareszcie poznać. Przepraszam pana na moment – i tu podeszłam do jeszcze niestety męża, na którego twarzy pojawił się cytrynowy grymas – Wiesz, mężu jeszcze niestety...W życiu jest tak, że jak się komuś ufa, to się różne rzeczy jest w stanie przebaczyć. Ja Ci już nie ufam, skarbie. W związku z tym zabieraj wszystkie swoje rzeczy, które zapakowałam. Czekają przed wejściem. Zabieraj je i nie waż się więcej pokazywać w tym domu, dopóki się z niego nie wyprowadzę. Tak więc, podsumowując wszystko, co powiedziałam do tej pory: WYNOŚ SIĘ STĄD I NIE WRACAJ! W moim życiu nie ma już miejsca dla Ciebie, za to myślę, że w życiu pana Tomasza jest go aż nadto. Naprawdę nie chcę słuchać żadnych tłumaczeń. Po prostu idźcie już sobie. Oboje. Aha, i jeszcze jedno: o terminie rozprawy rozwodowej zostaniesz w swoim czasie poinformowany. I nie próbuj żadnych sztuczek. Każdy sąd da mi rozwód bez najmniejszego problemu i ty w tej sprawie nie będziesz miał nic do powiedzenia. Życzę wam nieszczęścia i samych zmartwień. No, więc żegnam. Przepraszam, że nie poczęstowałam koniaczkiem, ale panowie już przecież wychodzicie.
- Jak mogłeś, Euzebiusz. Przecież miałeś do tego nie wracać...
            Najgorsze jednak dopiero się stało. Do domu weszła Mania. Ją też wstrząsnęło.
- Dlaczego okazałeś się taką świnią, ojciec? I nic mi nie tłumacz. Zjeżdżaj po prostu. Nara. Może kiedyś będę w stanie z Tobą o tym pogadać, ale chyba w następnym wcieleniu.
            Mańka podeszła do mnie, wyjęła mi z ręki butelkę i pociągnęła sobie koniaczku. W tak zwanym międzyczasie sami zainteresowani faktycznie wyszli. Byłam tak zmęczona, że nie protestowałam już przeciwko niczemu. Zanim poszłam na górę, by paść na łóżko i zasnąć, Agata szepnęła do mnie: Brawo, Lu! Dobrze mu pokazałaś. Tylko teraz nie wymięknij...
            Nie wymięknę. Będę twarda. Jutro się wykąpię. No i spotkamy się z Jackiem Twistem...

piątek, 23 sierpnia 2013

Urlop. Czyli przerwa.

Drodzy Czytelnicy,

Każdemu należy się chwila relaksu. Wobec tego i na mnie przyszła kolej. Ostatni tydzień sierpnia spędzę w urokliwym miejscu, gdzie dostępem do internetu nie zamierzam zaprzątać sobie głowy. Wobec tego już jutro porcja gratis: 2 odcinki na raz! Kolejne dopiero we wrześniu.

Pozdrawiam wakacyjnie, życząc przyjemnej lektury...

środa, 21 sierpnia 2013

Diabeł nad moją głową. Odcinek 20

20

           Matko kochana! Jakie te chmurki są niezwykłe! A jakie w dodatku piękne! Nic tylko się bez ustanku przyglądać, jak przesuwają się po niebie. Wcale się nie dziwię Muminkom, że tak je uwielbiają. Gdybym nie miała w życiu zajęcia też pewnie patrzyłabym w takie bielutkie, słodziutkie obłoczki... Ciężko mi się zdecydować, do czego by je tu skutecznie porównać. Być może te chmurki mają w sobie coś z waty cukrowej... Zdecydowanie mają. Na pewno jest to ta wspaniała „waciana” konsystencja, bo co do smaku to jakoś nie jestem przekonana. Pewnie nikt jeszcze nie sprawdzał smaku chmur, ale z całą pewnością nie są one słodkie, gdyż wiązałoby się to z słodkim opadem deszczu albo śniegu, a przecież deszcze najczęściej są kwaśne... Z drugiej strony chmurki są jak takie lody śmietankowe, co to je się kupuje za 7,90 i zażera ze smakiem. Nawet w reklamie którejś firmy lodowej użyto tego porównania... Niesamowite, jacy ludzie potrafią być domyślni.
            Nic mi więcej nie chce wpaść do głowy w sprawie chmurek. No to teraz sobie może popatrzę na dół, bo w zasadzie jeszcze nie wiem, gdzie to się szczęśliwie znalazłam. A więc sobie spoglądam: drzewa, wstęga Wisły i taka mniejsza, z boczku, w okolicach Salwatora chyba...tak, to na pewno wstążeczka Rudawy...a tam, na środku, taka szarobura plama, co to może być...no to mi wygląda tylko i wyłącznie na centrum handlowe „Zakopianka”...A może to jest ten plac koło sanktuarium... Już sama nie wiem. Niby mieszkam tu od dziecka, a się nie orientuję... Może po prostu Kraków wygląda zupełnie inaczej z góry niż z boku...
            Z drugiej strony – same plusy tu na górze. Cisza, spokój, bez samochodów, nie dzwonią tramwaje, a tym bardziej żadne tam telefony i faksy, nie ma klaksonów ani syren... Wszystko jest takie...świeże i czyste. Czasem tylko przefrunie obok kaczka czy inne latające zwierzę, które wyda kilka ostrych dźwięków, jednakże te dźwięki są jak najbardziej przyjazne dla ucha i całej reszty. Chyba tutaj zostanę...
            Niestety, stanowczo mogłam się tego spodziewać. Widać, że naprawdę wszystko co dobre, szybko się kończy. Na chmurce siedzi się bardzo przyjemnie dopóki nie zacznie zbliżać się jakiś cholerny samolot. Nie można mieć chwili spokoju, takiej dłuższej chwili oczywiście. Zmuszona perspektywą bardzo bliskiego spotkania z lądującym Boeingiem 747 uciekłam w popłochu z mojej kochanej chmurki, kierując się, bądź co bądź, do domku. Poczułam się jak jaskółka, gdy tak spływałam lekko i schludnie na podwórze mojego miejsca zamieszkania. Tak sobie pomyślałam, że jak już korzystam ze zdolności latania,     to mogłabym sobie pofruwać ponad moim ogródkiem. Tylko z kolei co by na to powiedzieli sąsiedzi... A, do diabła z sąsiadami, niech sobie myślą co im ślina na język (to chyba nie jest szczególnie trafiony związek frazeologiczny w tym miejscu, tak na moje oko) przyniesie. Jak nie uwierzą, to zapomną, a jak będą się nad tym głowić, to im polecę poczytać serię o Harrym Potterze. A niech mają! Obleciałam sobie więc sprawnie i zwinnie wszystkie zakątki (nie jest ich znowu aż tak dużo) mojego obejścia, doglądnęłam wszystkie wdzięcznie rosnące kwiaty, byliny czy też pozostałe krzaczki i drzewka. Po kilku takim niezwykle relaksujących rundkach zdecydowałam, że należałoby wejść już do mieszkania poprzez dosłowne i przenośne zejście na ziemię. Tak oto uczyniłam, wciąż słysząc w głowie (już nawet nie w uszach) coraz głośniejszą rozmowę, dosyć rozpaczliwą, tak na „oko”. Weszłam po kilku niewysokich stopniach na ganek domu, gdzie zauważyłam, iż drzwi wejściowe pozostawione są otwarte. Co jak co, ale w moim domu nikt nie zostawia otwartych na oścież drzwi wejściowych, bo to narusza prywatność domowników, ale mniejsza o te drzwi. Wsunęłam się cicho do środka i dostrzegłam całą kupę narodu wybranego klęczącego, płaczącego, biegającego w popłochu niczym w obliczu tsunami tysiąclecia czy miliona innych plag, na przykład egipskich. Wśród całego tego towarzystwa zamajaczyła mi postać, która do złudzenia przypominała mi...mnie? Niee, to jakaś kompletna bzdura! Matko kochana, ja tam leżę, a tu stoję... Przecież ja jeszcze nie umarłam! A może jednak już umarłam...? A czy po śmierci można umrzeć drugi raz? Nie, na pewno nie można! Przecież jak duch może umrzeć. Teraz skojarzyłam całe towarzystwo i dopasowałam do zaistniałej sytuacji... Mama, Agata, Teściowa, Mąż wraz ze swoim kochankiem... już wiem... Chyba jednak można umrzeć po śmierci... Uwaga, duch umiera...

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Diabeł nad moją głową. Odcinek 19



            19
            Chciałoby się rzec: nastał wieczór i, chwała Bogu, poranek, bo inaczej byłoby nie halo,  że się tak wyrażę. Dobrze jest zabierać się za przemyśliwanie pewnych zagadnień z perspektywy czasu.
            Wracając do wieczora, do siódmej oblazłyśmy z Agatą calutki Ruczaj i, zahaczając jeszcze bodajże o Tyniec, wróciłyśmy styrane do mojego domu. Teściowa jak zawsze zawikłała się w swoje druty, a Mama z kolei zawikłała się w moją pralkę automatyczną. Cóż, nie jej pierwszej sprawia ona problem. Ja też nie bardzo wiedziałam, co nacisnąć i kiedy, żeby się pranie o tyle o ile wyprało. Szczególnie nie zwróciły na nas uwagi, dlatego też niezwłocznie czmychnęłyśmy do kuchni, gdzie zaproponowałam Prosiakowi filiżankę gorącej czekolady         z likierem migdałowym. Chciałam dać jej herbaty z rumem, ale wykonstatowałam,                      że prawdopodobnie jest w ciąży (Matko moja! Będę chrzestną!), dlatego też 80-procentowy rum mógłby być niekoniecznie wskazany w jej, że się tak wyrażę, stanie.
- Świetny pomysł! Zrobimy tej czekolady i się pójdziemy odstresować tymi twoimi listami.         Co ty  na to? Siądziemy sobie na twoim tarasiku, tam na górze, i sobie poodpisujemy. Prawo pracy, księgowość i podatki idą dla mnie, a psychologiczne dyrdymały...
- A, przepraszam za wścibstwo, ale czy ty się czasem z jakiejś spróchniałej choinki nie urwałaś? Przecież rzuciłam robotę! Telefonicznie i komisyjnie...
- Luśka, a ja myślałam...myślałam, że nie mówiłaś poważnie... Rany Boskie! Ty naprawdę odeszłaś z redakcji?! Nie, no paranoja, kompletna idiotka z ciebie! I co ty teraz zamierzasz robić, jeśli w ogóle zamierzasz robić cokolwiek, no i z czego będziesz żyła, do jasnej cholery!!??
- Spokojnie! Przede wszystkim mam zamiar się rozwieźć z tym palantem i wyciągnąć od niego trochę grosza, a dalej to się już jakoś samo ułoży. A, i jeszcze jutro zamierzam pójść na kawę     z tym gościem, tym wiesz, od katastrofy w Ikei.
-  Oczywiście... A za miesiąc będę się ratowała z opresji ciebie i twoją Manieczkę...
- Wiesz, w zasadzie łaski mi nie robisz, ale miło jest mieć na kogo liczyć... Zróbmy tę czekoladę, zanim się pokłócimy.
            No więc wzięłyśmy filiżanki i poszłyśmy na tarasik. Milczałyśmy troszkę, bo musiałam się zastanowić, co ja mam mu właściwie powiedzieć i jak wyrzucić go z domu. Im więcej myślałam, tym wydawało mi się to trudniejsze...
Tak mijał sobie czas tego, słonecznego jeszcze, piątkowego popołudnia. Jednakże uciążliwie prześladowała mnie myśl, że nieuchronnie zbliża się wieczór, co przyniesie ze sobą bardzo trudną rozmowę. Tak sobie myślałam, jak się powinnam zachować. Bo w zasadzie miałam ochotę przetoczyć wieczorem przez mieszkanie huragan Katrina razem z kilometrowym tsunami, ale co by mi z tego przyszło? Jeszcze bym się tylko bardziej wkurzyła. Po dłuższej chwili zastanowienia postanowiłam poradzić się mojej kochanej dyżurnej Pytii Tebańskiej. Agatka siedziała sobie w wiklinowym fotelu, w którym zawsze siadywał ten wypłosz... Chyba spalę komisyjnie ten fotel. Siedziała taka wsłuchana w świergolące ptaszyny, które mnie jakoś wyjątkowo denerwowały. Cóż, mnie tego dnia wszystko denerwowało. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki całej historii rzuciłam znienawidzoną pracę, będę mogła pojechać na urlop, nareszcie z moim dzieckiem kochanym...
- Agata...powiedz no mi...co ja mam mu powiedzieć?! Jak ja się mam zachować?
- A weź go opierdziel, wyrzuć z chałupy, a potem się z nim rozwiedź i nie waż się zamartwiać! Nie daj mu takiej satysfakcji!
- Myślisz? Może to i racja. Przecież w końcu to on mnie... „zdradził”. Chyba tak zrobię... Nie będę się patyczkować! Cholera!
- Cholera! Właśnie! Nie ma się co patyczkować! A jak coś, to licz na mnie bezwzględnie!
            Chyba od tego myślenia troszkę mi się usnęło, bo obudziły mnie dźwięki ulicy.               W pierwszej chwili nie wpadłam na to, że mógł już powrócić mąż marnotrawny.                            A jednak... Szykowała się istna burza, bo oczywiście przyjechał z NIM, a w dodatku,                   co zdążyłam zauważyć kątem oka nim uciekłam z tarasiku, zaprosił GO do środka... Tego już było za wiele. Rzuciłam się w dzikim pędzie w dół po schodach, by przed wszystkim chlapnąć sobie co nieco na tak zwaną „odwagę”. Pomijając fakt, że mało brakowało, a wyrżnęłabym jak długa (i szeroka) na posadzce w przedpokoju, wszystko szło zgodnie z planem. Pociągnęłam sobie whisky, a potem jeszcze rumu, ale to chyba było mi troszkę potrzebne, bo od razu poczułam przypływ energii, a co najważniejsze – odwagę. Uzbrojona w Mamę i Agatę po bokach, oraz Teściową za plecami, stanęłam, niczym Czech na przejściu granicznym, w centralnym punkcie przedpokoju, na wprost drzwi wejściowych. Napięcie rosło z sekundy na sekundę, aż wreszcie rozległ się dzwonek do drzwi. Potem kolejny. W końcu przełamałam się i odrzekła zachryple: Proszę!... Wtem drzwi się otworzyły i...