niedziela, 28 lipca 2013

Diabeł nad moją głową. Odcinek 12




 12

Jakie to wspaniałe, że chociaż telefon nie zadzwonił już więcej. Przynajmniej to nie wyprowadzało mnie z równowagi. No, chociaż jeżeli chodzi o równowagę, to została ona dziś rano poważnie zakłócona. Mój kochany mąż... Uwielbiam go, gdy wraca z jakiejś tam delegacji czy coś... Jakoś tak przyjemnie się robi. Zwłaszcza w sypialni. Zwłaszcza pod prysznicem. A potem znowu ZWŁASZCZA w sypialni... No, ale hola! Nie chciałabym tu pornografii czy czegoś szerzyć, bo to w końcu jest niewinna opowiastka o mnie, a nie o moim łóżku i osiągnięciach mojego męża. W sprawie łóżka, rzecz jasna.
Po tych wszystkich, skądinąd przyjemnych doznaniach porannych wypiliśmy sobie kawę, zjedliśmy sobie pyszną jajeczniczkę, przyrządzoną (cudowny ty mój świecie kochany!) przez Euzebiusza. Coś takiego... Ja nie wiem, ale musiało się chyba coś stać, skoro mój mąż stwarza dla mnie śniadanie po raz pierwszy do nastu lat. Zaczynam coś podejrzewać. Może jest inna? Albo, co gorsza, inny? Nie, jednak nie podejrzewam. Cholera! Czy ja nie mogę nigdy tak po prostu cieszyć się chwilą?! Dobra, odbija mi, bo wypadłam z rytmu. To przez wczoraj, ale nieważne. Nie wiem, czy mówić o czymkolwiek Euzebiuszowi. Chyba jednak nie byłby to zbyt dobry pomysł. Nie wiem, czy dobrze zrobię, przyjmując pieniądze od Agaty, ale wygląda na to, że jakoby innego wyjścia nie ma. Chwilowo przynajmniej, choć zdaje mi się, że ta chwila może wyjątkowo długo potrwać. Cóż, decyzja podjęta. Zaraz pojadę załatwić pożyczkę w Moim Banku, a no i wcześniej spłacę debet...
Euzebiusz zaproponował, że odbierze autko z warsztatu, ale stanowczo odmówiłam mu tej przyjemności, bo miałam co do autka innego plany, a mianowicie było mi niezbędnie potrzebne. Miałam zamiar najpierw załatwić pieniądze, potem pojechać do Agatki na kawkę, no i po pieniądze, znaczy po tę część, co to mi może pożyczyć. Potem chciałam pojechać do tej Ikei      i uregulować część rachunku. Potem stwierdziłam, że poza dwiema bułkami nadającymi się do utarcia (nie zrobię tego swoim paznokciom – dam sąsiadce, ona ma różne zwierzątka, co to lubią bułkę, nawet suchą), pustym słoikiem po dżemie morelowym i bogatą w penicylinę kupką jakiegoś makaronu w lodówce nie posiadam w domostwie nic, co nadawałoby się do potencjalnego zjedzenia w przypadku głodu. No to trzeba by o jakieś zakupy także się pokusić. No i oczywiście trzeba koniecznie pojechać na Kozłówek, gdzie należy podlać kwiatki, odkurzyć (o zgrozo) i zrobić co nieco do zjedzenia dla rodziców, po których następnie należy koniecznie pojechać na dworzec, gdyż samolot z Londynu kończy bieg w okolicach szczerego pola gdzieś pod Katowicami (się to chyba Pyzowice, czy może Pyrzowice nazywa?).
Nie ma co się obijać! Postanowiłam, że muszę koniecznie powiesić zaległe pranie,            a przy okazji nastawić kolejne, gdyż burzliwie stara się wypełznąć z bieliźniarki. W tym czasie Euzebiusz wziął kolejny prysznic, bo przecież spocił się rano dość znacznie (po prawdzie to ja też). Potem ja się wykąpałam, ubrałam i wyszedłam z domku w celu załatwienia wszelkich załatwień przewidzianym na bieżący czwartek. Euzebiusz się bardzo do mnie wdzięczył i, co dziwne niezmiernie, namiętnie wycałował mnie przed wyjściem. Przez chwilę nawet pomyślałam, czy nie lepiej byłoby rzucić tym wszystkim i pozostać w jego pięknych, milutkich ramionach. Niestety, obowiązki obowiązkami, a przyjemności na potem. Dla równowagi podobno. Ja tam nie wiem, ale ta równowaga to chyba nie jest jakoś koniecznie potrzebna. Wsiadłam do autobusu i zaczęłam marzyć...
Dojechałam na pętlę, podjechałam tramwajką na Kapelankę i odebrałam samochodzik. Pojechałam do Agaty, ale chyba nie warto plotkować na łamach literackiego dzieła. Stwierdziłam, że nie ma co za długo u niej siedzieć, dlatego wylewnie dziękując i żegnając się bezgranicznie wysypnie, ulotniłam się szybciutko, coby zdążyć ze wszystkim w czasie. No więc pojechałam do tej cholernej Ikei®, której wygląd jak nigdy wcześniej przysparzał mi jakichś mdłości     i innych sensacji żołądkowo-migrenowych. I kogo spotkałam na miejscu? Otóż oczywiście mojego pieprzonego fotografa! No, nie powiem, żeby zrobiło to na mnie jakieś dobre wrażenie zwłaszcza, że niestety musiał mi stanąć przed oczyma obraz filmowego Jacka Twista. Biedny ten facet w moich oczach. Będę  go brała za geja, źle mi z tym, ale trudno. Nie wiem nawet, czy powinnam się do niego odezwać, czy może udawać, że jestem głucha i ślepa.    A może lepiej będzie, jak udam,  że zainteresowały mnie te ohydne poduszki, których posiadam w domu chyba z dwadzieścia, jeśli nie więcej. Po chwili jednak zauważyłam coś, raczej interesującego, co wydać się mogło dosyć dziwne. Mój fotograf niewątpliwie wykonywał elementy składowe swojego zawodu. Po prostu robił zdjęcia produktom w sklepie! Ja nie wiem,      czy on wiedział, co robi, ale aż mnie korciło zapytać, czy aby na pewno wie, bo przecież ktoś w końcu wyrzuci go stąd. Nie zapytałam.

środa, 24 lipca 2013

Diabeł nad moją głową. Odcinek 11.



 11
            W zasadzie przez dłuższą chwilę rozważałam krótką i zwięzłą, acz wedle starań                 (i oczekiwań zresztą też), wyczerpującą odpowiedź. No dobra. Już się lepiej przyznam. Nie było to łatwe zagadnienie zwłaszcza, że ostatnimi czasy między mną a moim mężem nie działo się specjalnie najlepiej. Z drugiej jednak strony... czasami było, można by nawet rzec, cudownie. Już w końcu sama nie wiem... chyba jednak nie zdecydowałabym się, żeby go rzucić. Pewnie ze względu na Mańkę. Ale z kolei co dziecko ma do szczęścia rodziców... No i oto, co plotę. Przecież ma i to jeszcze jak dużo! Chociaż w zasadniczej kwestii to moja córuchna posiada już na tyle latek lub też, żeby było poniekąd wytworniej, wiosen, i pewnie nie byłoby to dla niej jakieś niezwykle trudne przeżycie zwłaszcza że,    jak twierdzi, razem jesteśmy nieznośni i na ogół nas nienawidzi. Wiem jednak, że osobiście bardzo nas kocha... Tylko nie bardzo mogę dojść, którego z nas bardziej, ale w gruncie rzeczy to chyba jest mało istotnie, nie uważacie? Ważna jest rodzina i tego się trzymajmy. Kowboj idzie w odstawkę...
-  Wiesz, Agato... to trudne pytanie z twojej strony, ale postaram się udzielić ci takiej odpowiedzi, która nie da ci powodu do zmartwień, przemyśleń na mój temat, a już w szczególności do jakichkolwiek ploteczek, tych mniejszych i tych większych...
- No, widzę, że zaczyna wracać ci humor, Lusiu... Ale mimo wszystko słucham – powiedziała z niekrytym przekąsem. Może faktycznie nieco przesadziłam z tymi ploteczkami.
Przecież ona nie plotkuje na mój temat. Na żaden temat. Nigdy. Stara się przynajmniej. Mniej lub bardziej skutecznie. Kurczę, przecież wiem doskonale, że obgaduje wszystkich. Mnie też obgaduje. Plotkara. Mimo wszystko jednak nie powinnam jej tego mówić. Jest moją przyjaciółką. Najlepszą, było nie było. W zasadzie jedyną. Chociaż tak naprawdę to nie jestem pewna... Nie, dosyć!!! Bo jeszcze stracę Agatę, a wtedy to już się pewnie postanowię powiesić czy też popełnić jakieś inne Harakiri albo jak to się tak inaczej nazywa... Dobra, mina Agatki zdradza mi, że jest w zaawansowanym stanie oczekiwania i albo za chwilę mi się całkiem zawiesi, albo, co gorsza, spalą jej się obwody    z tej niezwykłej ciekawości, jaka nią bez wątpienia owładnęła. Przystąpiłam więc do dzieła:
-  A więc posłuchaj: nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby rzucić, czy jak to inaczej nazwiesz, Euzebiusza. Kocham go, bo inaczej nie wyszłabym za niego za mąż te dwadzieścia lat temu. Wiele razy zdarzyło mi się obejrzeć za innym, ale nigdy nie pomyślałam, że ten inny mógłby zastąpić mojego męża. Poza tym jest Mania. Nie chciałabym przysparzać jej jakichkolwiek cierpień związanym z naszym hipotetycznym rozstaniem. Myślę, że tworzymy zgraną i dobrą komórkę społeczną, potocznie rodzinę,       i że pożyjemy sobie razem jeszcze wiele lat, zanim któreś z nas w końcu zemrze.
            Po tych słowach, które wypowiedziałam odrobinę mijając się ze stanem faktycznym, Agatka zrobiła wielkie oczy, w których zobaczyłam tony ton ulgi. Nie musiała nawet nic mówić, bo dobrze wiedziałam, co też sobie wyprodukowała jej podświadomość, i co też do ogólnej świadomości dopuściła (chyba jednak jesteśmy prawdziwymi przyjaciółkami). Jednak coś powiedziała:
-  No to mnie jakoby uspokoiłaś. Cieszę się, że tak o tym wszystkim myślisz. A w sprawie twoich kłopotów: weź jakieś 4 tysiące pożyczki, a resztę ci pożyczę. Mam troszkę oszczędności z Markiem. Dobrze będzie...
-  No ja myślę, bo o nadziei to już nie chcę słyszeć, że będzie dobrze. Dzięki Agatko, ale niestety nie mogę przyjąć tych pieniędzy. Nie mogę cię narazić na jakieś straty z mojego powodu. Przecież wiesz, że nie prędko ci zwrócę.
-  Nie staraj się mnie zdenerwować i nie próbuj nawet dyskutować. Jak dają, to bierz, a jak biorą, to wrzeszcz! Nie znasz takiego przysłowia? Masz wziąć te pieniądze, zapłacić tym skurczybykom od niestabilnych półek, zaskarżyć ich o zagrożenie dla zdrowia lub życia      i oddać mi kiedy będziesz mogła, a najlepiej w ratach, bo zanosi się, że kaska na bieżąco się przyda, bo chyba mamy nareszcie coś...
-  Nie mówisz chyba poważnie?! I dlaczego wcześniej nic nie tego?! Czy ja cię mam opieprzyć czy jak?! Jakim prawem ukrywasz przede mną takie rzeczy!!! Od kiedy?
- To jeszcze nic pewnego, bo spóźnia mi się dopiero...no prawie trzy tygodnie, ale chyba to jest to. Okaże się jeszcze.
- Aaaaa!!! Gratuluję ci z całego serducha, bo jestem pewna, że wszystko się ziści i będzie               w porządku. Chodź tu i natychmiast dawaj pyska. Ale prosiak z ciebie...
            Tutaj uściskałyśmy się niezwykle wylewnie, biorąc pod uwagę, że starali się                       o dzidzię jakieś trochę czasu. Nareszcie im się udało i z tego się przeokropnie cieszę. Chyba nic mi tak nigdy humoru nie poprawiło, jak ta dzisiejsza wiadomość. Chciałabym, żeby im się wszystko wspaniale ułożyło. W tej sytuacji pożegnałyśmy się, wysłałam ją do domciu, a sama, korzystając z nieobecności pozostałych członków rodziny, glebnęłam się na łóżko w dresiku i szlafroczku, gdzie też zasnęłam niezwłocznie. Ostatecznie kieliszki nie zapleśniały, a pranie w pralce także nie ośmieliło się zgnić. I dobrze, bo nie miałam żadnych wyrzutów.
            Rano obudził mnie telefon. Była pewnie jakaś piąte rano, bo przecież jeśli dzwoni Mama, to musi być piąta. No więc Mama przypomniała mi skutecznie, że przecież jutro wracają z tego całego Londynu, więc ma zamiar przyjechać z Tatą na jakąś herbatkę czy coś.
No to kiszka. A już było tak wspaniale. Na dodatek wrócił Euzebiusz. Czar Kopciuszka prysł. Kopciuszek wraca do kuchni i do pracy. Cholera jasna...  

sobota, 20 lipca 2013

Diabeł nad moją głową. Odcinek 10.



 10
             Była to przejmująca, jak dla mnie przynajmniej, opowieść o tym, jak miłość trwa zawsze, bez względu na samą nią. Ale w dwóch momentach strasznie się poryczałam (i już odrobiłam normę na cały wieczór). Po pierwsze, gdy żona tego jednego kowboja, chyba mu było Ennis czy coś, zobaczyła te ich namiętne pocałunki wciskające w ścianę. Matko moja, co ja bym dała za takie pocałunki z takim gościem, nawet jeśli siding wżynałby mi się w plecy...
A drugi raz to było wtedy, jak się tak pokłócili i potem on dostał kartkę, że tego Jacka zabiło o umarł, i ten Ennis sobie przypomniał tę scenę z dzieciństwa, kiedy zaciukali tego takiego sąsiada – kowboja, bo też był gejem i mieszkał z takim jednym swoim przyjacielem... Ale Matko! Przecież nie będę wam opowiadać całęgo filmu! Jak chcecie,     to proszę sobie obejrzeć. Pocieszyłam się troszkę myślą, że są tacy, którzy mogą mieć o wiele gorzej i wpaść w gorsze bagno niż ja... A swoją drogą, gdyby się nie daj Boże okazało, że Euzebiusz jest, jak oni to w tym filmie powiedzieli, „ciotą”, chybabym wydrapała mu oczy, a potem, niewykluczone, padła na zawał z rozpaczy. Nie żebym go jakoś specjalnie kochała, ale jednak jakaś znacząca więź istnieje pomiędzy nami.
            Film się skończył, a potem drugi i trzeci też. Euzebiusz zadzwonił, żebym się nie martwiła, bo wróci do domu około wczesnego poranka, gdyż coś tam, i podwiezie go przyjaciel, więc nie mam sobie robić żadnego kłopotu. Jak ja mam się nie martwić, skoro wróci z przyjacielem, którego nie znam? A na dodatek samolot przylatuje około 22. , więc dlaczego on chce wracać rano? No nic, nie będę roztrząsać, bo jeszcze się zatrzęsę zbyt daleko. Może po prostu idą się gdzieś lekko wstawić...Ale i tak coś mi tu nie gra. Może lepiej będzie, jak już porozmawiam wreszcie z tą Agatą, bo wyraźnie jest ciekawa minionych wydarzeń... 
           Opowiedziałam jej wszystko, w miarę szczegółowo, bo przecież najlepszej przyjaciółce mówi się w zasadzie wszystko...Właśnie, w zasadzie to bardzo trafione określenie. Przecież wcale nie mogłabym nawet wspomnieć jej o moich chwilowych podejrzeniach w sprawie niejasnych planów mojego ukochanego męża. Tego nie powiedziałabym, podejrzewam, nawet własnej kochanej Mamusi, bo jeszcze gotowa byłaby podskoczyć z radości, niszcząc przy okazji misternie odmalowywany rok rocznie przez Tatusia, sufit. Zgryzłam to w sobie i postanowiłam nie wracać więcej do problemu. Ale jakiego znów problemu! Czy ja koniecznie muszę podnosić wszystko do rangi nie wiadomo jakiego problemu?! Ja to jednak faktycznie jakaś głupia jestem...
-  No to zawojowałaś, Luśka. Nie ma co! Ja już nie wiem, skąd ci się biorą takie kłopoty... Chyba sama je robisz, a może raczej rodzisz, na bieżąco. No, ale sama przyznaj...jest plus całego zdarzenia. W końcu poznałaś tego miłego faceta. Jak ty go nazwałaś...czekaj...
-  Kowboja. No, nie tak do końca... Kurczę, taki ładny chłopczyk, a teraz będzie mi się kojarzył tylko i wyłącznie z Jackiem Twistem... Boję się, że mimo wszystko będę go traktowała jak geja... A szkoda by było...fajna pupka i w ogóle wszystko jakieś takie... fajne! Chyba nawet lepsze od Tego, co prezentuje Euzebiusz!

-  Ej, ej!!! Ty się nie zagalopowywuj przypadkiem! Masz męża, i o ile moje informacje nie zostały przeterminowane ostatnio, nawet go kochasz... czy nie? – i tu spektakularnie zawiesiła głos, jak zwykle zresztą, gdy chciała wymóc ze mnie (a może nie tylko) jakąś obietnice, przyrzeczenie, wniosek czy coś kolwiek innego.