46
Pociąg tłukł się miarowo, dosyć wolno i niebywale punktualnie
aż do polsko-czeskiej granicy. W Czechach było podobnie, choć zatrzymywaliśmy
się częściej niż u nas.
Jakoś nie mogłam zasnąć. Mania
przespała praktycznie całą drogę, a ja nie potrafiłam. Ciągle myślałam o Maćku
i o tym, co zrobił na peronie. Dlaczego tak się zachował? Dlaczego to wszystko
wydaje mi się takie zagmatwane? Nie, sama tego nie wymyślę. Konieczne muszę
naradzić się z ciotką. Jeszcze kilka godzin i nareszcie będę miała kogoś
bezstronnego do wysłuchania moich zwierzeń.
Jakoś trochę po południu przedarliśmy
się przez granicę antyaustriacką. Stwierdziłam, że jeżeli dobrze pamiętam
położenie Wiednia z lekcji geografii, to jeszcze godzina i będziemy na miejscu.
Mania wciąż spała, a ja wychodziłam z siebie i stanęłam obok chyba z dziesięć
razy, jak tak do kupy zebrać. Nie mogłam zapomnieć tego zdarzenia. Było
zaskakujące. Zaskakujące do tego stopnia, że aż przyjemne. Ja chyba chciałam,
żeby mnie „tak” pocałował. Ja wiem – jestem jakąś kompletną idiotką, która
próbuje znaleźć szybkie pocieszenie po nieudanym małżeństwie, które rozsypało
się w ciągu jednej chwili, ale czy to źle? Mam tylko nadzieję, że nie zrobię
jakiejś nieziemskiej głupoty...
Stanowczo zbyt dużo myślałam. Tak
dużo myślałam, że przespaliśmy stację...y, jak to tam byłooo...aha, już wiem:
Erzherzog – Karl – Strasse. No więc, oględnie mówiąc, zasnęło mi się dość
solidnie. Było nawet względnie wygodnie. Obudziłam się, kiedy jakiś zagorzały
turysta przywalił gitarą w szybę naszego przedziału, gramoląc się do wyjścia na
dworcu Sudbahnhof.
- Mańka, Mańka... Obudź się natychmiast! Dojechałyśmy do
końca! Przegapiłyśmy stację! Jesteśmy na Südbahnhof! A ciotka tam czeka...
- Uuuuuaaaaaamm... Ojej, to niedobrze. Jak się dostaniemy na
to całe jakieś...Leopoldau czy coś?
- Nie mam pojęcia. Ciekawe, czy ciotka wróci do domu... Nie
mam jej komórki, cholera!
- Dobra, Mamo – spokojnie. Musimy się wygramolić z pociągu. A
potem pomyślimy.
- Wiesz, córko? Co ja bym bez ciebie zrobiła...
Wywlekłyśmy
się z wagonu, pociągając za sobą nasze bagaże. Jakoś dziwnie się czułam. Było
tak czysto, tak ładnie, tak porządnie, że wprost nie mogłam oczu oderwać. Cóż,
dworzec wizytówką miasta. Przewlokłyśmy się przez zalany słońcem peron, aż
dotarłyśmy do ruchomych schodów. U nas ruchome schody spotyka się w wielkich
centrach handlowych. Tam jest odwrotnie – nie spotyka się wielkich centrów
handlowych. Zjechałyśmy na dół i usiadłyśmy w poczekalni. Miałam się właśnie
rozpłakać z żalu i niemocy,
gdy nagle moja szacowna córka wyleciała z poważnym pytaniem:
- Mamo, czy ty przypadkowo nie znasz niemieckiego? W końcu
się uczyłaś...
- Mania...jesteś genialna!!! Z tego wszystkiego zwyczajnie o
tym zapomniałam...
- Tylko mnie przypadkiem nie całuj! Wystarczy dziękuję.
Posłuchałam
grzecznie. Nie ucałowałam. Szybko przemyślałam sytuację. Miałam pieniądze,
miałam znajomość języka, miałam córkę. Nie miałam pojęcia, biletów, mapy ani
odwagi. Coś z tej listy należało koniecznie zdobyć. Chrzanić odwagę i pojęcie.
Podstawa: bilety! Mania po chwili zlokalizowała automat biletowy, więc
kupiłyśmy bilety, od razu na cały dzień. Poszłam także do kiosku, zwanego
„Tabak”, gdzie udało mi się wydębić jako taką mapę miasta. Wróciłam i mówię:
- Chyba trzeba się ruszyć. Idziemy do wyjścia. Tam jest jakiś
tramwaj albo coś. Jakoś się dostaniemy.
- No dobra. To idziemy.
To
poszłyśmy. Po jakiejś dłuższej chwili dowiedziałyśmy się nareszcie, jak należy
się dostać do Leopoldau najszybciej. Wsiadłyśmy więc w jakiś pierwszy lepszy
tramwaj, co jechał
przed Sudtiroler Platz, po czym przeszłyśmy tam do metra. W metrze było nawet
pustawo. Jak widać tam szczyt zaczynał się później niż u nas. Usiadłyśmy sobie
wygodnie, przodem do kierunku jazdy, i jechaliśmy, wedle wskazówek, do samego
końca, czyli do stacji Leopoldau. Na miejscu okazało się, że nadal jesteśmy w
punkcie wyjścia. Przed stacją zdałam sobie sprawę, że nie wiem, co teraz
zrobić. Mania, jak zwykle w trudnych sytuacjach, przyszła mi z pomocą.
Wyciągnęła mapę, a w międzyczasie ja spostrzegłam, że właśnie stoimy u wrót ulicy
Adolf-Loos-Gasse.
- Patrz, Mania. To przecież ta ulica, nie?
- No, faktycznie.
- To chodźmy. W końcu natrafimy na ten blok...
Także
poszłyśmy. Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że można tam jechać autobusem, bo
przystanek jest naprzeciw klatki wejściowej, ani że ten blok, noszący numer
„sześć”, znajduje się w sporej odległości od stacji metra, a mianowicie na
końcu tej nieszczęsnej ulicy. W każdym razie szłyśmy sobie spokojnie i powoli.
Upał rozgrzewał nas lepiej niż niejedna sauna... Wlekąc za sobą ciężkie torby
klęłam w duchu na pogodę, na zaspanie, na głupotę, na
brak telefonu do ciotki, na nieznajomość miejsca i generalnie na wszystko, na
czym świat stoi.
Wędrowałyśmy
sobie tak jakieś pół godziny najmniej, bo przecież ulica to była dość długa, a
nasze torby skutecznie nas opóźniały. Kiedy się dowlekłyśmy do końca ulicy i z
radością wykonstatowałyśmy ten budynek, ręce mi się złożyły do dziękczynnej
modlitwy. Pozostawał jeszcze jeden problem: ciotki nie było w domu. Nic nie
dawało dzwonienie domofonem, stukanie do drzwi, modlenie się o rychłe
przybycie. Zwyczajnie nie wróciła. Pewnie szukała nas po całym mieście i
najbliższej okolicy. Nie pozostawało więc nic innego, jak rozsiąść się na ławce
przed wejściem i poczekać, cierpliwie poczekać...
- Mania, nie chce ci się pić czasami?
- No, dość tak nawet... I jeszcze trochę głodna jestem...
- Wiesz co? To masz tutaj pieniądze, idź tam do tego markeciku.
Podejrzewam, że nie będzie Ci potrzebny język. Kup coś do zjedzenia, no i
jakiejś wody albo soczku do wypicia.
- Dobrze, pójdę...
Zostałam z
torbami na chodniku. Mania sporo czasu nie wracała, aż nawet zaczęłam się
martwić. Niepotrzebnie. Przyszła z pysznymi drożdżówkami, z wodą mineralną i sokiem owocowym.
Kiedy zaczęłyśmy się zajadać nakupionym asortymentem, na horyzoncie pojawił się
autobus, z którego wysiadła ciotka. I dobrze, bo chyba padłabym z rozpaczy na tym słońcu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz