środa, 6 listopada 2013

Diabeł nad moją głową. Odcinek 46

46



Pociąg tłukł się miarowo, dosyć wolno i niebywale punktualnie aż do polsko-czeskiej granicy. W Czechach było podobnie, choć zatrzymywaliśmy się częściej niż u nas.
Jakoś nie mogłam zasnąć. Mania przespała praktycznie całą drogę, a ja nie potrafiłam. Ciągle myślałam o Maćku i o tym, co zrobił na peronie. Dlaczego tak się zachował? Dlaczego to wszystko wydaje mi się takie zagmatwane? Nie, sama tego nie wymyślę. Konieczne muszę naradzić się z ciotką. Jeszcze kilka godzin i nareszcie będę miała kogoś bezstronnego do wysłuchania moich zwierzeń. 
Jakoś trochę po południu przedarliśmy się przez granicę antyaustriacką. Stwierdziłam, że jeżeli dobrze pamiętam położenie Wiednia z lekcji geografii, to jeszcze godzina i będziemy na miejscu. Mania wciąż spała, a ja wychodziłam z siebie i stanęłam obok chyba z dziesięć razy, jak tak do kupy zebrać. Nie mogłam zapomnieć tego zdarzenia. Było zaskakujące. Zaskakujące do tego stopnia, że aż przyjemne. Ja chyba chciałam, żeby mnie „tak” pocałował. Ja wiem – jestem jakąś kompletną idiotką, która próbuje znaleźć szybkie pocieszenie po nieudanym małżeństwie, które rozsypało się w ciągu jednej chwili, ale czy to źle? Mam tylko nadzieję, że nie zrobię jakiejś nieziemskiej głupoty...
Stanowczo zbyt dużo myślałam. Tak dużo myślałam, że przespaliśmy stację...y, jak to tam byłooo...aha, już wiem: Erzherzog – Karl – Strasse. No więc, oględnie mówiąc, zasnęło mi się dość solidnie. Było nawet względnie wygodnie. Obudziłam się, kiedy jakiś zagorzały turysta przywalił gitarą w szybę naszego przedziału, gramoląc się do wyjścia na dworcu Sudbahnhof.
- Mańka, Mańka... Obudź się natychmiast! Dojechałyśmy do końca! Przegapiłyśmy stację! Jesteśmy na Südbahnhof! A ciotka tam czeka...
- Uuuuuaaaaaamm... Ojej, to niedobrze. Jak się dostaniemy na to całe jakieś...Leopoldau czy coś?
- Nie mam pojęcia. Ciekawe, czy ciotka wróci do domu... Nie mam jej komórki, cholera!
- Dobra, Mamo – spokojnie. Musimy się wygramolić z pociągu. A potem pomyślimy.
- Wiesz, córko? Co ja bym bez ciebie zrobiła...
            Wywlekłyśmy się z wagonu, pociągając za sobą nasze bagaże. Jakoś dziwnie się czułam. Było tak czysto, tak ładnie, tak porządnie, że wprost nie mogłam oczu oderwać. Cóż, dworzec wizytówką miasta. Przewlokłyśmy się przez zalany słońcem peron, aż dotarłyśmy do ruchomych schodów. U nas ruchome schody spotyka się w wielkich centrach handlowych. Tam jest odwrotnie – nie spotyka się wielkich centrów handlowych. Zjechałyśmy na dół i usiadłyśmy w poczekalni. Miałam się właśnie rozpłakać z żalu i niemocy, gdy nagle moja szacowna córka wyleciała z poważnym pytaniem:
- Mamo, czy ty przypadkowo nie znasz niemieckiego? W końcu się uczyłaś...
- Mania...jesteś genialna!!! Z tego wszystkiego zwyczajnie o tym zapomniałam...
- Tylko mnie przypadkiem nie całuj! Wystarczy dziękuję.
            Posłuchałam grzecznie. Nie ucałowałam. Szybko przemyślałam sytuację. Miałam pieniądze, miałam znajomość języka, miałam córkę. Nie miałam pojęcia, biletów, mapy ani odwagi. Coś z tej listy należało koniecznie zdobyć. Chrzanić odwagę i pojęcie. Podstawa: bilety! Mania po chwili zlokalizowała automat biletowy, więc kupiłyśmy bilety, od razu na cały dzień. Poszłam także do kiosku, zwanego „Tabak”, gdzie udało mi się wydębić jako taką mapę miasta. Wróciłam i mówię:
- Chyba trzeba się ruszyć. Idziemy do wyjścia. Tam jest jakiś tramwaj albo coś. Jakoś się dostaniemy.
- No dobra. To idziemy.
            To poszłyśmy. Po jakiejś dłuższej chwili dowiedziałyśmy się nareszcie, jak należy się dostać do Leopoldau najszybciej. Wsiadłyśmy więc w jakiś pierwszy lepszy tramwaj,                    co jechał przed Sudtiroler Platz, po czym przeszłyśmy tam do metra. W metrze było nawet pustawo. Jak widać tam szczyt zaczynał się później niż u nas. Usiadłyśmy sobie wygodnie, przodem do kierunku jazdy, i jechaliśmy, wedle wskazówek, do samego końca, czyli do stacji Leopoldau. Na miejscu okazało się, że nadal jesteśmy w punkcie wyjścia. Przed stacją zdałam sobie sprawę, że nie wiem, co teraz zrobić. Mania, jak zwykle w trudnych sytuacjach, przyszła mi z pomocą. Wyciągnęła mapę, a w międzyczasie ja spostrzegłam, że właśnie stoimy u wrót ulicy Adolf-Loos-Gasse.
- Patrz, Mania. To przecież ta ulica, nie?
- No, faktycznie.
- To chodźmy. W końcu natrafimy na ten blok...
            Także poszłyśmy. Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że można tam jechać autobusem, bo przystanek jest naprzeciw klatki wejściowej, ani że ten blok, noszący numer „sześć”, znajduje się w sporej odległości od stacji metra, a mianowicie na końcu tej nieszczęsnej ulicy. W każdym razie szłyśmy sobie spokojnie i powoli. Upał rozgrzewał nas lepiej niż niejedna sauna... Wlekąc za sobą ciężkie torby klęłam w duchu na pogodę, na zaspanie, na głupotę, na brak telefonu do ciotki, na nieznajomość miejsca i generalnie na wszystko, na czym świat stoi.
            Wędrowałyśmy sobie tak jakieś pół godziny najmniej, bo przecież ulica to była dość długa, a nasze torby skutecznie nas opóźniały. Kiedy się dowlekłyśmy do końca ulicy i z radością wykonstatowałyśmy ten budynek, ręce mi się złożyły do dziękczynnej modlitwy. Pozostawał jeszcze jeden problem: ciotki nie było w domu. Nic nie dawało dzwonienie domofonem, stukanie do drzwi, modlenie się o rychłe przybycie. Zwyczajnie nie wróciła. Pewnie szukała nas po całym mieście i najbliższej okolicy. Nie pozostawało więc nic innego, jak rozsiąść się na ławce przed wejściem i poczekać, cierpliwie poczekać...
- Mania, nie chce ci się pić czasami?
- No, dość tak nawet... I jeszcze trochę głodna jestem...
- Wiesz co? To masz tutaj pieniądze, idź tam do tego markeciku. Podejrzewam, że nie będzie Ci potrzebny język. Kup coś do zjedzenia, no i jakiejś wody albo soczku do wypicia.
- Dobrze, pójdę...
            Zostałam z torbami na chodniku. Mania sporo czasu nie wracała, aż nawet zaczęłam się martwić. Niepotrzebnie. Przyszła z pysznymi drożdżówkami, z wodą mineralną i sokiem owocowym. Kiedy zaczęłyśmy się zajadać nakupionym asortymentem, na horyzoncie pojawił się autobus, z którego wysiadła ciotka. I dobrze, bo chyba padłabym z rozpaczy na tym słońcu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz