52
Mania pojechała. Chyba czasami robię się sentymentalna, bo
kiedy tak sobie stałam na tym peronie, machałam już jedynie wspomnieniu po
pociągu i siąkałam dyskretnie w błękitny kołnierzyk. W ogóle to jakoś tak się
dziwnie zrobiło i chyba nie wiem, o co właściwie chodzi. Wyprawiłam tylko
prawie dorosłe dziecko w sześciogodzinną podróż pociągiem wysokiej klasy
wiedząc, że na krakowskim dworcu czekać na nią będą moi rodzice, a już fiksuję.
Wsiadłam nie do tego tramwaju, przejechałam stację metra, a ma koniec wlazłam w
psią niespodziankę i potknęłam się na chodniku. Oto więc obraz tego, jak błahe
zdarzenie może człowieka wyprowadzić z biorytmicznej równowagi.
Było
niezmiennie sobotnie popołudnie. W domu się zwyczajnie położyłam. Cóż było
robić w bezkresnym upale? Leżałam na szezlongu ciotki i zastanawiałam się,
kiedy wreszcie skończy się kontrakt i kiedy będę mogła nareszcie wrócić do
mojego ukochanego domku na Klinach. Pewnie bym tak sobie zasnęła dawno temu,
ale niestety, a może nawet stety, zadzwonił telefon. Kiedy przeleciało pierwsze
sześć sygnałów, zastanawiałam się, kto dzwoni. Za drugim razem zaczęłam się
zastanawiam, kto się tak usilnie próbuje ze mną skontaktować. Zaczęłam
selekcjonować znane mi osobistości potencjalnie pragnące się ze mną
skontaktować. Teoretycznie wykluczyłam najpierw mamę, bo przecież Mania jeszcze
nie dojechała na miejsce, więc po co niby miałaby dzwonić. Chociaż znając
matkę... Nie, ostatecznie jednak wykluczyłam. Ojca też wykluczyłam, ponieważ ojciec
i matka to jakby to samo, więc rozumie się samo przez się... Trochę czasu
zajęło mi zastanawianie się nad możliwością potencjalnego telefonu od Agaty, bo
przecież nie mogłam tego tak z góry wykluczyć. Dawno się nie widziałyśmy ani
nie słyszałyśmy, wobec czego telefon od niej byłby wysoce prawdopodobny. Czego
jednak mogłaby chcieć ode mnie Agata w sierpniowe, sobotnie popołudnie, prawie
w środku mojego kontraktu... Po dłuższej chwili namysłu zdecydowałam o
odrzuceniu także tej kandydatury. No i zgłupiałam. Dziura, może nawet czarna,
pustka i inne jakieś luki zakończyły ten osobliwy casting na telefon weekendu.
Po jakimś kwadransie nadeszła, i nie powiem, żeby mnie to jakoś zaskoczyło,
kolejna seria dzwonków. Wtedy to już się na poważnie zaczęłam zastanawiać, co
też się wyrabia i o co właściwie chodzi, jednakże spełnienie podstawowych
potrzeb fizjologicznych wzięło górę nad ciekawością. W czasie „posiedzenia”
nastąpiła kolejna salwa elektronicznych dźwięków, którą zlekceważyłam z racji
zaistniałej sytuacji. Za piątym razem już myłam ręce, już chciałam dobiec do
tego cholernego telefonu (zaczynał mnie drażnić niezwykle), aż to
nagle…przestał dzwonić. W tej sytuacji ja, zamiast sprawdzić dane na
wyświetlaczu, poszłam zaparzyć sobie herbatę.
Podczas
zalewania torebki umieszczonej w czerwonym kubeczku nastąpiła seria numer
sześć. Tym razem też nie zdążyłam. Zabrałam jedna herbatę i telefon do stolika,
usiadłam w fotelu i postanowiłam, że sprawdzę nareszcie listę nieodebranych
połączeń. Siadam sobie, przeglądam… 16:12 Maciej, 16:13 Maciej, 16:18 Maciej,
16:20 Maciej, 16:28 Maciej, 16:30 Maciej… Cholera jasna!
W sposób jak
najwyraźniej nerwowy próbowałam wystukać jego numer i oddzwonić, a kiedy
mi się to wreszcie udało, nie odbierał. Spróbowałam tak ze trzy razy, po czym
zaczęłam się denerwować. Sama właściwie nie wiem, dlaczego. Odrzuciłam nerwowo
aparat, oparzyłam jamę ustną gorącą herbatą, po czym telefon zadzwonił znowu. W
obawie przed kolejną wpadką rzuciłam się na niego niczym rozszalała lwica,
rozlewając herbatę i przewracając cukiernicę. W ostatniej chwili zdążyłam
zatrzymać lecącą paproć, bo podejrzewam, że ciotka byłaby w stanie zrobić mi
znaczną krzywdę, gdyby tej roślinie stało się coś złego. Odebrałam telefon:
- Halo?! Lu, co się z Tobą dzieje? Czemu nie odbierasz?
Następny telefon byłby telefonem na pogotowie, jak słowo daję!
- Yyy, no więc przepraszam. Najpierw spałam, potem byłam w
toalecie. Generalnie to po prostu za każdym razem nie zdążyłam, a ponadto
wówczas jeszcze nie miałam najzieleńszego pojęcia, że to Ty telefonujesz, wobec
czego w najmniejszym nawet stopniu nie chciało mi się sięgać po aparat. To
wszystko chyba przez ten upał…
- Dobra, dobra. Proszę mi się tutaj pokrętnie nie tłumaczyć.
Zresztą i tak nie rozumiem ani słowa z tego, co mi powiedziałaś. W każdym razie
sprawa wygląda następująco: godzinę temu przyjechałem do Wiednia. W tym czasie
zdążyłem wykonać niezbędne zabiegi higieniczne i garderobiane. Powiem krótko:
masz kwadrans na przygotowanie się. Czekam na dole, mamy zamówiony stolik, a
poza tym idziemy na koncert do opery. Jakieś protesty? Nie słyszę. Wobec czego
czekam w czerwonym mercedesie.
- Dobrze… - wyrzekłam do pikającej słuchawki. Chyba mnie
wcięło, dosłownie, w przenośni i w czym
tam kto jeszcze sobie życzy. Dzwoni do mnie ten facet, informuje mnie, iż nie
omieszkał o mnie zapomnieć i umieścił mnie w centralnym miejscu dzisiejszego
dnia, planując mi cały wieczór, który miałam zamiar spędzić z orzechowymi
lodami na randce z dekoderem telewizji satelitarnej. Trudno się mówi i żyje się
dalej. Skoro nie miałam na tyle odwagi i siły przebicia, aby zaprotestować, i
swoim milczeniem powiedziałam niejako A, muszę więc doprowadzić się do stanu
względnej używalności, pozwalającego na umieszczenie mnie w fotelu opery, a
następnie przy stoliku w restauracji. Piętnaście minut to wcale nie jest dużo
czasu, chociaż kiedy chodziłam do szkoły, tyle czasu zajmowało mi zjedzenie
śniadania, nałożenie ciuchów i parę innych porannych czynności. Człowiek się
jednak starzeje…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz