wtorek, 12 listopada 2013

Diabeł nad moją głową. Odcinek 48

48



Czy uważacie, że pierwszy dzień pracy w biurze reklamy Ikea o/ Österreich polegał na zapoznaniu się z systemem działania, z obsadą stanowisk współpracowniczych itede? Sądzę, że wątpię. I słusznie, że tak sądzę, bo takowo bynajmniej nie było... Po piętnastu minutach pobytu w biurze wiedziałam już wszystko o tym, jak sprawa stoi. A po dwudziestu zawaliła się nagle tona dokumentacji, zwieńczona nowiutkim laptopem. No,      i po sielance. A już się przyzwyczaiłam do słodkiego stanu niepracowania, połączonego z nieodczuwaniem niedogodności majątkowych. To se ne vrati...
Siedziałabym zapewne w tym cudownym biurze do tak zwanego wiwatu, ale któraś Hilda czy Helga mnie stamtąd, delikatnie rzecz biorąc, wywaliła twierdząc, że w Wiedniu nikt nigdy nie pracuje po godzinach. A te wszystkie opiekunki do dzieci i inne nianie, które zostają w domu swoich państwa ze względu na jakiś bankiet albo wypad do Staatsoper też wliczają się w nic... W każdym razie zostałam z biura wydalona niemalże siłą, wobec czego zawinęłam kilka teczek, laptop oraz kiecę i poleciałam, mając nadzieję zdążyć jeszcze do sklepu po coś słodkiego, zanim mi go zamkną. Watro bowiem wspomnieć, że w cywilizowanym kraju, jakim niewątpliwie jest Austria, mimo że na dzielnicę przypada kilkanaście marketów, to nie funkcjonuje to żaden wyzysk, ani nic z tym rzeczy. Pełna kultura, po prostu. W momencie nastania godziny, na ten przykład 19.30, następuje zamknięcie wszystkich owych dyskonto-markecików, ich pracownice z uśmiechem na ustach kierują się do domów, a dla spóźnialskich pozostają niebotyczne kolejki w turystycznych Billach (czy to tak można napisać, czy raczej powinno być: w sklepach sieci Billa? W tej sprawie też czekam na jakieś wieści od czytelników...), co może przypominać naszą starą, poczciwą komunę. W Wiedniu jest takich Bill słowie: PIĘĆ. Generalnie wszystkim życzę powodzenia w zakupach tamże.
Do domu wróciłam z chęcią ambitnego dokończenia rozpoczętej prezentacji. Owszem, usiadłam, napchana czym się dało przez ciotkę, cukierkami pod tytułem Rum-Kokos przez Manię, no i oczywiście szokobananami przez siebie samą, obrobiłam przy pomocy Photoshopa kilka zdjęć do prezentacji, wkładając je w slajdy, po czym poczułam, że zaraz padnę, wobec czego zapisałam wszystko pospiesznie tam, gdzie jego miejsce, złożyłam wizytę białej damie, a na końcu łańcuszka się nareszcie położyłam na dużym, wygodnym narożniku, bo moja Mania stwierdziła, że woli sobie dodawać zdrowia i wigoru poprzez spanie na podłodze. Swoją drogą to ciekawe, bo nigdy dotąd tego nie robiła. Prawda jednak jest taka, że ja rano wstaję pogięta, a Mańka jest jak po turnusie w spa. Może to jest oznaka starości? Nieważne, spróbuję tej podłogi, albo pojadę do spa, kiedy się tylko trochę dorobię. Na razie idę spać...
Coś było mówione o spaniu, czy mnie pamięć zawodzi? Było, cholera jasna. Ja naprawdę uwielbiam dostawać litanię informacyjno-esemesową gdzieś w okolicach północy. To takie odprężające i niezwykle zadowalające. Gdyby nie fakt, że moja pidżama niestety nie posiada kieszeni, z całą pewnością nastąpiłoby niekontrolowane otwarcie się scyzoryka w owej nieistniejącej części garderoby. Jednakże, skoro już seria piknięć i innych dziwnych dźwięków skutecznie uniemożliwiła mi leczniczy sen, postanowiłam wszystkie te dziwne wiadomości odczytać.
Pierwsza wiadomość: mamusia. Tego akurat byłam w stanie się domyślić. Chyba się jednak nie domyśliłam, a może po prostu nie spodziewałam się, że mam gwizdnie ojcu w nocy komórkę, aby potajemnie napisać do mnie Short Message Service. W zasadzie nie wiem do końca, po co te wszystkie zabiegi mamusi, ponieważ wiadomość ona bynajmniej nie wniosła niczego nowego do żadnej sprawy. Droga moja rodzicielka wystukała tylko pytanie dotyczące tego, jak się mamy, dlaczego nie dzwonię, dlaczego nie poinformowałam ich o szczęśliwej podróży i takie tam inne, mamie podobne, problemy egzystencjonalne. Faktycznie, mogłam do domu zatelefonować, chociażby z budki telefonicznej, ale nie uczyniłam tego pod wpływem stresu, zmęczenia, przejęcia się nowym stanowiskiem oraz inne... Nie, nie będę teraz dzwonić do mamusi. Uczynię to jutro przed pracą, bo ciotka powiedziała, gdzie jest taka mała kafejka internetowa, skąd przez Internet można niezwykle tanio zadzwonić do zagranicy wszelkiej. Cóż, mamusia więc musi koniecznie uzbroić się w tak zwaną cierpliwość, bo może się też tak zdarzyć, że ja sobie rano zapomnę zadzwonić.
Druga wiadomość: biuro obsługi klienta sieci Oranż (no oczywiście, że Orange, ale ta nazwa mnie tak nieziemsko rozśmiesza, że szok po prostu). Dobrze, że nie zadzwoniłam do mamusi, bo w tym esemesie od sieci mojej telefonicznej zawarte było serdecznie gorące powitanie o treści takiej, że oni się bardzo cieszą, że ja sobie pojechałam za granicę, i że będę mogła dalej sobie dzwonić, i że w związku z tym, że jestem za granicą naszego kraju, to niestety musi mnie dodatkowo obsługiwać firma Mobile, toteż jeżeli będę chciała sobie zadzwonić albo też napisać esemesa, nastąpi odpowiednio większa opłata. Dajmy spokój pieniądzom. Będę dzwoniła z budki, albo z tej małej kafejki internetowej, ponieważ przyjechałam tutaj zarobić trochę na życie, a nie na rachunki za komórkę. Muszę szybko to wszystko zakomunikować Mańce, zanim zacznę zarabiać na jej rachunki...
Wiadomość trzecia: Maciej Kukulski...Ooo Tego to bym się chyba za szczególnie nie spodziewała. Aczkolwiek z drugiej strony chciałby się pewnie dopytać, czy załatwiając mi tę pracę nie wpędził mnie w jakieś kłopoty albo inne dziwne stany. Kliknęłam wobec tego                 i rozpoczęłam lekturę:
Luizo, wkrótce będę w Wiedniu na sesji fotograficznej i branżowych targach. Nie wiem jeszcze dokładnie, czy będzie to w tym, czy w przyszłym tygodniu, ale chciałbym się z Tobą spotkać. Mamy trochę do pogadania, a przez telefon to ja nie bardzo lubię rozmawiać. Może poszlibyśmy do jakiejś opery albo do teatru? Się jeszcze zobaczy. Jak będę miał przyjechać, to Cię o tym niezwłocznie powiadomię. Pozdrawiam serdecznie, Maciej.


Toż to doprawdy zaskakujące, o czym on może mieć ze mną do pogadania. Nic to, zobaczymy na miejscu. Wieki nie byłam w teatrze. W operze raz jedne, z okazji Madame Butterfly. To były zresztą jakieś kompletnie zamierzchłe czasy, chyba nie warto się w to zagłębiać, bo przecież ja w końcu jakieś swoje lata posiadłam, no nie? Zaintrygowała mnie ta wiadomość, ale jednak zmęczenie jest o niebo silniejsze od innych pokus i potrzeb. Ja się teraz kulturalnie położę spać, a jutro się spokojnie nad wszystkim w metrze zastanowię. Dobranoc, w imieniu redakcji... Czy ten nawyk mnie nigdy nie opuści? Muszę stanowczo nad tym popracować...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz