38
Obudziłam się, kiedy wtaczaliśmy się do centrum Katowic.
Zjazd na osiedlu Ignacego Paderewskiego był zapchany niczym dobry syfon.
Bynajmniej nie ustępowało gorąco! Patelnia była konkretna jawnym słowem, a
zachodzące słońce dodatkowo dogrzewało, już i tak wystarczająco przywierający,
asfalt. Całe wieki i kilka ruskich lat nie byłam w tym mieście, dlatego też,
kiedy znaleźliśmy się na zatłoczonej ulicy Warszawskiej, omal nie dostałam
migreny. Przecież gdyby krakowskie tramwaje tak jeździły (w sensie, że tak
głośno), zostałyby bezapelacyjnie przeze mnie spalone. Nic to jednak.
Postanowiłam mężnie stawiać dziś czoła wyzwaniom, chociaż co do ich charakteru
ciągle byłam nieprzekonana. Kręciliśmy się trochę po centrum, aż wreszcie mój
kierowca zajechał na duży, wielopoziomowy parking hotelu Holiday (notabene
najwyższego budynku Śląska). Byłam ni to zdziwiona, ni to zaszokowana, czy coś
tam. Po prostu kompletnie nie miałam pojęcia, co tu się wyprawia z moim
skromnym udziałem.
- Ooo... A dlaczego
zatrzymaliśmy się przy hotelu??
- Spokojnie, nie martw
się. Mamy tutaj po prostu interes do zrobienia.
- Aha. Wiesz, jakoś
specjalnie mnie ni uspokoiłeś. Może tak trochę więcej światła na to wszystko.
- Więcej, powiadasz...
Dobrze, ale na razie masz piętnaście minut. W recepcji podasz moje nazwisko, a
miła pani, która ma na imię Alicja, zaprowadzi Cię w miejsce, gdzie zrobisz z
sobą jako taki porządek. Potem poczekasz na mnie. Spotkamy się za jakieś
dwadzieścia minut, w recepcji oczywiście.
-
Aaagkhmm...aaa...hmmm...no to tak... – i poszłam do tej recepcji,
zaopatrzona w torebkę, opróżnioną do granic możliwości.
Przyznam
szczerze, że powoli zaczynałam się czuć niczym jakaś Pretty Woman albo inna
gwiazda. Wtoczyłam się do hotelu w taki sposób, że w zasadzie tylko należałoby
poczekać na ochronę, która mnie stamtąd wykopie. „Odwagi, Luśka, odwagi ci
trzeba” – wrzeszczało na całe gardło moje wewnętrzne sumienie. Dobra, nie ma
sprawy. Odwaga to odwaga. Chwyciłam więc całe naręcze tej odwagi (mogłabym się
nią z powodzeniem udławić, gdyby tylko nie była ciężkostrawna), po czym
przybliżyłam się prawie niepostrzeżenie do lady.
- Dzień dobry. Moje
nazwisko Strzyczkowska. Miałam się powołać na pana Macieja Kukulskiego...
- Witam serdecznie.
Już, chwileczkę, zaraz panią obsłużymy... – podniosła słuchawkę telefonu, po
czym zaczęła wywoływać rzeczoną Alicję – Halo, tutaj recepcja. Przyślijcie mi
tutaj Alicję, byle szybko. Jest tutaj już ta pani. Tak, ta z Krakowa. Dobrze,
czekam – odłożyła i z serdecznym, na poły sztucznym uśmiechem zaczęła
świergolić niczym pijany wróbel – Pani...
- Luiza, Luiza
Strzyczkowska...
- Pani Luizo, zaraz przyjdzie tutaj kierownik naszego hotelu,
który zajmie się panią. Proszę spocząć na sofie.
- Dziękuję, ale czy to
aby nie jest specjalny kłopot dla kierownictwa?
- Ależ skądże znowu.
Przecież my za to właśnie dostajemy nasze wypłaty. Proszę, niech pani sobie
usiądzie.
No i
usiadłam. Zasadniczo to nie byłam przekonana co to słuszności mojego pobytu w
tymże miejscu o tymże czasie, jednak cóż. Musiałabym wybiec stamtąd, pójść na
pociąg, w dodatku osobowy, a wcześniej przedrzeć się przez tłumy Cyganek i
narkomanów... Nie, jednak z dwojga złego wolę zostać i wrócić do Krakowa
przytulnym samochodzikiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz