35
Po perypetiach komunikacyjnych znalazłyśmy się, w sile pięciu
wyzwolonych, cieszących się z życia kobiet, przed nocnym klubem dla pań.
Odważnie wkroczyłyśmy do środka, zajęłyśmy zarezerwowany stolik, zamówiłyśmy
całą gamę trunków alkoholowych i Bóg wie, co jeszcze. Za
chwilę zrobiło się ciszej, w związku z czym kupka moich znajomych,
zaprzyjaźnionych babek zabrała się za toasty, wiwaty, uściski i gratulacje.
Słowo daje, że czułam się mniej więcej jak na jakiejś pierwszej komunii czy
innych ślubie.
- Ekhm, ekhmmm... Drogie dziewczyny. – zaczęła dumnie Anka,
moja wychowawczyni z ogólniaka – Zebrałyśmy się tu dzisiaj, ponieważ nasza
wspaniała i jedyna Lusia, po długich i wyczerpujących zmaganiach, została
zwrócona światu jako Luiza Kowalska, gdyż udało jej się rozwieźć z mężem-gejem,
dzięki czemu ponownie jest radosna i szczęśliwa. Wypijmy więc za zdrowie Luśki
Kowalskiej. Niech sobie jeszcze kiedyś z kimś życie ułoży! – dokończyła,
wychyliła martini, po czym stanowczo zakomunikowała, że w żadnym wypadku nie
będzie już piła, bo przecież to ja mam się dobrze bawić, dlatego ja muszę pić,
a ona nas poodwozi do domów, po czym złapie sobie rano autobus i pojedzie na
Czyżyny.
- Absolutnie, w żadnym wypadku nie będziesz się tłukła żadną
miejską lokomocją! – wyraziłam niezwykle głęboki sprzeciw. – Możesz oczywiście
nie pić, możesz odwozić nas do domów, ale już na pewno nie pojedziesz śmierdzącym
autobusem. Zamówimy Ci taksówkę i będzie. Nawet nie zaczynaj protestować, nie
jesteś już moją panią profesor, w związku z czym nie będzie
żadnych układów. Ma być tak, jak mówię. Bez dwóch zdań. W końcu ja tutaj
dzisiaj świętuję, prawdą? Solenizantom się ustępuje...
Nie ukrywam,
że wszystkie, jak jeden mąż, zaskoczyły się w niespotykany dotąd sposób, po
czym bez żadnego miauknięcia nawet przystały na moją „propozycję”. Mogłyśmy się
zabrać wreszcie za jaką taką zabawę. Wieczór dopiero się rozkręcał, za chwilkę
miał rozpocząć się występ. Coś jednak wyraźnie nie dawało mi spokoju. Coś
zaprzątało mnie tak, że po jakimś czasie poczułam się jak jakieś bydlę
pociągowe obarczone jarzmem dziwnego niepokoju. Najgorsze było jednak to, że
myślałam o wiele za dużo, pomijając już obiekt przetwarzany wytrwale przez
komórki mojej istoty różnokolorowej. Wciąż, i to z coraz większą
intensywnością, myślałam o Maćku... Niedobrze, Loska, niedobrze. A mówiłam, że
coś się wydarzy...
Nie powiem,
nie narzeknę... Napatrzyłam się za wszystkie czasy... „Ty, ale oni są piękni! A
jakie ma świetne mięśnie”. „Popatrz, jak cudownie wydepilowany! To musiało być
zrobione woskiem! Poświęcił się, dam mu dwie dyszki, a niech tam!”. „Matka,
jaki on ma śliczny tyłeczek! Aaaauuuuaaa! Ojeje, kaloryfer piewszej klasy.
Mogę, mogę dotknąć!!!”. Baaaardzo„ Baaaardzo, dotknęłam go! Jaki cudowny, no i
pachnie moją ulubioną oliwką...”. No, jeszcze wiele takim okrzyków się niosło,
nie tylko od moich dziewczyn oczywiście. Sandra powiedziała, że przyprowadzi tu
swojego męża, żeby mu pokazać, na czym polega dobry wygląd. I zapisze go też ja
siłownię, na basen i do solarium. Do solarium to ja się sama zapiszę, jak tylko
ktoś się nareszcie zlituje i da mi jakieś stanowisko pracy...chociaż
sekretarkę... Chyba stanę pod Pocztą i zacznę skamleć o jakąś pracę do każdego biznesmena...
A nuż się uda...
Widowisko
trwało spory kawałek czasu. Osobiście powkładałam chłopcom w te ich śmieszne
stringi i bokserki chyba z dwieście złotych, przy czym starałam się zmacywać
ich sekrety, co sprawiało im pewien ubaw, ale także zakłopotanie, gdy majtki
zaczynały nieznacznie rosnąć i zaczęły ujawniać swoje oblicze od wewnątrz.
Chyba była już jakaś druga czy coś, kiedy Anka zapowiedziała ewakuację, na co
nikt nie protestował, bo nie było ku temu żadnych przesłanek fizycznych
(mogłabym, oczywiście, powiedzieć po prostu, że każda z nas była na tyle
pijana, że nie byłą w stanie ani jasno myśleć, ani trzeźwo patrzeć na zegarek,
ani też w najmniejszym nawet stopniu decydować sama o sobie, ale to jakoś tak
powszednio brzmi... czy przesłanki fizyczne nie wyglądają tutaj jakoby
stosowniej?). Wywlekłyśmy się z klubu, zawlekłyśmy się do samochodu, Anka
przeszukała mnie w celu zdobycia dokumentów oraz nieodzownych kluczyków, no i w
rezultacie pojechałyśmy. Spałam, podobno, całą drogę (jakoś nie chce mi się w
to wierzyć), ale po powrocie do domu byłam na tyle przytomna, że zawezwałam
taryfę dla Anki zanim zdążyła się wpakować w grupę chuliganów w Lasku
Borkowskim, przez który niewątpliwie musiałaby zdążać w celu odbycia podróży
przy pomocy autobusu linii nocnej. Potem położyłam się do łóżeczka, wrzucając
uprzednio przesiąknięte dymem papierosowym lniane, białe spodnie i bawełnianą,
błękitną koszulę wraz z majtkami i stanikiem, oraz białą bluzką Agaty, do
pralki, gdzie nastąpiło intensywne pozbawianie ich tegoż zapachu poprzez
pranie. Narzuciłam sobie piżamkę i film mi się urwał.
Obudziłam
się chyba około południa, ale kac na szczęście nie obudził się jeszcze. Zrobił
to jakieś dwadzieścia minut później. Dał mi się jeszcze spokojnie wysikać,
napić zielonej herbaty i wyjść na słoneczko, na taras, gdzie mnie właśnie
dopadł. A że była to sobota, to pomyślałam sobie, że nawet niech mnie dopada,
póki inni sobie też śpią albo robią coś innego. Najważniejsze, że jest
względnie cicho. Poleżałam troszkę w tym słoneczku, po godzinie zrobiłam sobie
ogromny kubek siekierzastej fusiary, która faktycznie pomogła. Około trzeciej
skojarzyłam sobie, że miałam zadzwonić do Maćka. Tylko po co ja miałam do niego
dzwonić? To sobie przypomniałam trochę później. Miałam zadzwonić, jak już będę
po rozwodzie, i jak nadal nie znajdę pracy, i żebym się z nim spotkała, bo
będzie miał coś dla mnie... No to dzwonię.
„Wybrany numer jest za krótki, wybrany...”.
Bla, bla, bla! Dlaczego jest za krótki, durna maszyno! Trochę mi zajęło, nim
zrozumiałam, że dzwoniąc na komórkę z tak zwanego domowego, należy wybrać
jeszcze +48! No, ale w końcu jednak się udało.
- Maciek Kukulski, słucham.
- Witaj, tu twoja fairy goodmother – zaczęłam dowcipnie
- Witaj, fairy goodmother Luizo Kowalska – odrzekł Maciek
Troszeczkę mnie, przyznam, zatknęło od tego polotu, ale
trudno. Jestem płytka jak rzeka na Saharze, o ile tam są jakieś rzeki...
- A skąd ty niby wiesz, ze Kowalska, hę?
- No, przecież miałaś zadzwonić po rozwodzie, no nie?
- Prawda, ale nie przypominam sobie, żebym Ci mówiła
cokolwiek o moim panieńskim nazwisku.
- Ale ja pamiętam. Widocznie Ci umknęło.
- Najwyraźniej. Nieważne. Jestem już po wszystkim. Podobno
mieliśmy się spotkać, a więc słucham terminu.
- A nie moglibyśmy najpierw trochę pogadać, jak koledzy,
przez telefon?
- Wiesz, niestety jestem trochę skacowana, w związku z czym nie
bardzo mogę zbyt długo z Tobą rozmawiać. Widzisz, znowu zaczyna mnie boleć
głowa...
- A, no to w takim razie nie będę się męczyć. Po co masz
jeszcze dodatkowo cierpieć przez słuchawkę telefonu. Dobra, powiedzmy, że
wpadniesz do mnie do pracy w poniedziałek około siedemnastej, co ty na to?
- W zasadzie to jest mi to obojętne. Wiesz przecież, że nie
mam żadnego zajęcia, dlatego nie robi mi to różnicy.
- W porządku, w takim razie czekam. Obiecaj mi tylko, że
przyjedziesz autobusem, dobra?
- Dobra, tylko dlaczego koniecznie muszę Ci to obiecać?
- Nieważne. Po prostu przyjedź autobusem. Do zobaczenia.
- W takim razie obiecuję. Do zobaczenia, Maczu Twiście...
- Narazie, Lu – zakończył tonem dającym poznać, że złapał mój
dowcip.
Zastanawia
mnie tylko jedno: na jaką cholerę facetowi jest obietnica, że kobieta nie
przyjedzie samochodem, lecz autobusem? Czekam na listy z odpowiedziami w tej
sprawie. Adres redakcji w internecie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz