sobota, 24 sierpnia 2013

Diabeł nad moją głową. Odcinek 22

22


            Sen to błogosławieństwo. Mówię o nim w ten sposób zawsze wtedy, gdy pozwala o czymś zapomnieć i od czegoś się oderwać. Tak było w istocie. Byłam tym wszystkim tak okropnie wyczerpana, że nawet nie zdjęłam narzuty z łóżka. Po prostu glebnęłam na nie tak, jak stałam       i chodziłam przez cały dzień, czyli w niebieskoszarym dresiku od Nike (tu też należy się ®).     W ciągu trzech dni zrobić z siebie idiotkę, stracić portfel (na całe szczęście bez dokumentów...czasem bałagan w torebce odgrywa ważną rolę) i męża to niezwykłe osiągnięcie. Martwi mnie jedynie, że tylko i wyłącznie ja mam takie zdolności organizacyjne, że potrafię sobie tak zmyślnie i z gracją zdezorganizować życie. Tak to już widać musi się dziać. Taka jest kolej rzeczy i zdarzeń. Może Ten tam na górze ma jakieś specjalne plany względem mojej skromnej osoby. Tego nie wiem jednak na pewno, w związku z czym należy zarzucić takie niesprawdzone wygdybywania, bo i tak nie ma nawet cienia szansy na ich chociażby częściową realizację. Ja wiem, ja się ostatnio bez ustanku nad sobą użalam. Widocznie tak już musi być.      I będzie, bo nie mam najmniejszego zamiaru postępować wbrew własnej naturze i słabemu, bądź co bądź, charakterowi, udając osobę, którą nigdy wcześniej nie byłam, nie jestem i co gorsza, ale na pewno pewna – nie będę nigdy w świecie. Skoro tak mi się układa, to trudno. Może kiedyś...
            Teraz natomiast moja podświadomość niezwykle intensywnie wszystko analizowała. Być może chodziło jej o ustalenie jakiegoś określonej, bliżej lub mniej bliżej, planu dalszego działania, jednakże tej nocy moja całkowicie niekompatybilna świadomość nie miała na takie zabiegi ochoty. W związku z takim obrotem sprawy w umyśle moim pojawiła się jedynie ogromna ilość bliżej niesprecyzowanych marzeń sennych, czy jak to się tam inaczej nazywa. Marzenia te wypełniły mi pieczołowicie wszystkie godziny snu, począwszy od chwili zaśnięcia, aż do wczesnego poranka, kiedy to z ostatnich z nich wyrwała mnie Agata, która, jak się później okazało, spała na sofie w salonie, ponieważ nie zamierzała zostawić mnie samej na noc, gdyż podobno wyglądałam nieisteresująco. Spośród tych wszystkich snów zapamiętałam tylko trzy. Było ich tak w sumie chyba z pięćdziesiąt, ale nie przeceniajmy zdolności mojego prywatnego RAM-u.
            Pierwszy sen oczywiście, a jakże by inaczej, traktował o obu panach, których oglądałam w nim w samych niedwuznacznych sytuacjach. Sama nie wiem, dlaczego właściwie nie obudziłam się, bo sceny, jakie widziałam, nawet umarłego mogłyby z powodzeniem pozbawić życia wiecznego. Uprawiali seks w tak rozmaitych pozycjach i różnych układach...no po prostu żenująco okropne. Widocznie byłam na tyle wypompowana, że nie miałam już siły, nawet podświadomie, się w jakikolwiek sposób zestresować. Może i dobrze, bo się przynajmniej wypasałam jako tako.
            Drugi sen opiewał oczywiście rozwód. Nie wiem, czy była to początkowa rozprawa, czy też już zakończenie, jednakże na Twarzy tego padalca dostrzegałam raz żal, raz radość, albo z kolei niezmierzoną złość. Pamiętam w zasadzie tylko tyle, że wywlekliśmy przed sądem wszystkie brudy, jakie można było wywlec, do czego namówili mnie rodzice, moi i jego też. Pamiętam też, że wygramoliłam z niego sporo kasy, no i dom, którego nie chciał mi zabierać ze względu na córkę. Sąd przyznał mu widzenie z Manią raz w miesiącu w sobotę, po godzinie 16,    i to jeszcze koniecznie w mojej bezpośredniej obecności. I dobrze mu tak! Ciekawe tylko, jak też będzie miał się ten mój cały sen do rzeczywistego obrotu wypadków. Nie mam najmniejszego pojęcia, jak będzie nasz rozwód wyglądać, no i przede wszystkim ile uda mi się od Euzebiusza uzyskać alimentów, bo o wynik rozprawy nie martwiłam się ani nawet przez chwilę, od samego początku wiedziałam, że z uzyskaniem tego rozwodu nie będzie najmniejszego kłopotu. Kiedy wyszliśmy, w tym śnie na razie jeszcze, z sali rozpraw                    i zobaczyłam czekającego na niego Tomasza, obróciłam się chyba na drugi bok, bo nagle wszystko znikło, a po chwili projektor wyświetlił kolejny obraz - ostatni, jak udało mi się zapamiętać.
            Ów trzeci sen (to był ten właśnie obraz) był czymś, czego nie mogłam się w ogóle spodziewać. Zobaczyłam wielką zieloną łąkę, z dala od drogi i innych śladów ludzkiego życia, na której lewym krańcu znajdował się urokliwy borek mieszany, w którym chyba nadrzędne miejsce zajmowały jodły poprzetykane pojedynczymi drzewami rozmaitych gatunków, na prawym zaś krańcu mieniły się wody płaskiej i niezbyt szerokiej wstęgi jakiejś rzeczki. Trawa na łące była najwidoczniej niedawno koszona, bo teraz jakiś wspaniale zbudowany młodzian zagrabiał ją zamaszystymi ruchami, formując sporych rozmiarów kopę. W oddali dojrzałam wkrótce także niezbyt wielki, drewniany dom, z wyglądu raczej parterowy, z ciemnymi okiennicami                    i przepięknymi kwiatami we wszystkich oknach. Ja sam zaś stałam na wyrównanej, lecz nieco kamienistej polnej dróżce, po której przechadzał się właśnie jeż. Zaczęłam iść sobie w stronę domku, coby go lepiej zobaczyć, tak bardziej z bliska, aż tu nagle ów młodzieniec od sianka zobaczył mnie, odrzucił grabie i zaczął szybkim krokiem zmierzać w moim kierunku. Jego nagi, pięknie wyrzeźbiony, a przy tym nieprzeciętnie spocony tors lśnił w promieniach zachodzącego słońca niczym tafla szkła. Gdy się tak zbliżał coraz bardziej i bardziej, dotarło do mnie, że to jest przecież mój kowboj, Jack Maczu Twist! Matko, co to było za przeżycie! Właśnie zaczął się do mnie zbliżać na na tyle niebezpieczną odległość, że już nie mogłam się doczekać, co stanie się za chwilę. Zupełnie jakbym oglądała „Modę na sukces”. W tym momencie jednak do sypialni weszła Agata i zbudziła mnie. Zadziałało to na mnie jak koniec odcinka przed wakacyjną przerwą w emisji. Zerwałam się, usiadłam na łóżku i, zamiast być niezmiernie wkurzona na Agatkę, szeptałam jedynie bez końca: Jeszcze nie masz rozwodu, jeszcze nie masz rozwodu, jeszcze nie masz...
- Co ty tam znowu mamroczesz?
- A, nie nic kompletnie. Po prostu próbuję zapamiętać cudowny sen...
- A, no to świetnie. Chodź na dół, przygotowałam śniadanie na tarasie. Będzie Ci smakowało...
- No, w zasadzie...chodźmy.
            Jeśli tak rozsądnie pomyśleć, to wygląda na to, że Luśka Strzyczkowska zaczęła nowy, na razie przejściowy, etap swojego życia. Jak najbardziej przejściowym. Po prostu zwyczajnie zostałam i stałam się rozwodzącą się żoną. Jakoś mi dziwnie ulżyło. Wydaje mi się, że teraz nareszcie będę mogła żyć tak, jak będę chcieć, tylko dla siebie i dla mojej kochanej córki, która w dość krótkim czasie, znaczy w ciągu jakiś dwóch lat, zostanie maturzystką, a potem studentką, daj Boże, a potem to ja zostanę babcią. Taką babcią bez dziadka. Dziadka nie będzie. Babcia będzie sama pielić sobie ziemię między swoimi hortensjami i agawami, sama będzie jeździć koszykiem po Tesco, sama będzie wyć odkurzaczem w każdą środę i sobotę, no i sama będzie pić kawy poranne, chyba, że Agata dożyje i będzie chętna czasem u mnie chlusnąć trochę aromki. Na razie jednak nie mam żadnych dalekosiężnych planów. Pieniędzy na razie wystarczy mi na dwa miesiące. Oszczędnie żyjąc, to na jakieś trzy. Nie, jednak tylko na dwa. Po rozwodzie zacznę szukać jakiejś pracy, a na razie mam zamiar zjeść pyszne śniadanie Agatki, zrobić z siebie kobietę i pojechać na tę całą kawę do mojego „oprawcy”. Ależ pachnie!
- Lulu, wiesz co...może ja bym z Tobą zamieszkała na kilka dni, zanim wrócisz do równowagi – zaproponowała Agata.
- Eh, nie bądź dowcipna. Co na to powie twój Mareczek. Żona, prawdopodobnie w ciąży, mieszka sobie u koleżanki na drugim końcu miasta. Naprawdę, daj spokój...
- Ty uważasz, że on mógłby mieć coś naprzeciwko? I uważasz też, że miałby coś do powiedzenia? No to się, kochana, niestety mylisz. Ja Marka o takich rzeczach jedynie informuję, a nie pytam o zgodę. Po to się wyprowadziłam z domu.
- Może i fakt... Tylko co on będzie jadł?
- Generalnie, jak go znam, pizzę albo kebab z frytkami, ale jak mu się znudzi, to zapewniam cię, że znajdzie drogę i wpadnie tu. Zje razem z nami. Co ty na to?
- Jak chcesz... ja pojadę dzisiaj na Azory, muszę coś załatwić. Mogę cię podrzucić do Zielonek. A potem się umówimy i po ciebie przyjadę. To jak?
- Dobra, może tak być. Ale teraz chodźmy już na ten taras, bo nam wszystko wystygnie.
- Agata, co ty tam upichciłaś? Tak pięknie pachnie...
- Aaa, zobaczysz... – powiedziała na koniec z triumfem.
            Jak zeszła, tak się stało. Wkroczyłyśmy dystyngowanie na balkon, znaczy ona była w dystyngowanym szlafroczku, a ja byłam w niebycie. Mimochodem zobaczyłam swoje odbicie w szybie. Spowodowało to jedynie potknięcie się o próg, bolesne jak jasna cholera. No, ale należało się opanować , głównie ze względu na obrazek, który pojawił się na moim tarasie. Poczułam się znowu tak, jakby coś mi się śniło. Na moim drewnianym stole, którego z dumą sama zbudowałam przed kilkoma laty, rozłożony był piękny, zielony obrus, na którym Agata rozstawiła same smakołyki. Już ją miałam zapytać, skąd ona to wszystko wzięła, bo przecież nie z mojej lodówki, która świeciła jedynie za pomocą pustek i żarówki. W porę jednak ugryzłam się w język. Kobieto! – pomyślałam – Dają ci takie wspaniałe pyszności, a ty chcesz się zastanawiać, skąd one się wzięły. Mój rozsądek, jak widać, jeszcze wegetuje jakoś takoś na swoim odwiecznym miejscu bytowania. Teraz to już interesowało mnie tylko i wyłącznie to, gdzie się zawartość całego stołu weźmie, jak ją już wezmę i zacznę brać w usta. Problem polegał tylko na tym, że nie wiedziałam, od czego zacząć. Wprawdzie niezdrowa, ale cholernie smaczna jajeczniczka na boczku z nowalijkami, tosty po hawajsku, twarożek ze szczypiorkiem, do tego świeżutki bułeczki, miodek, nutella, bułeczki francuskie (nadziane wiśnowo-śmietankowonowo-śmietankowo), ciasteczka Fornetti, herbata zielona, no i oczywiście kawka. Zajadałam wszystko po kolei, bez opamiętania, a podświadomie czułam, że trzęsą mi się uszy, taka byłam głodna. Dopiero przy kawie rozluźniłam się, rozsiadłam wygodnie na drewnianej kanapie (tę kupiłam w sklepie), a może raczej na ławie, i zrobiło mi się tak strasznie bardzo dobrze, że to po prostu szok.
- Słuchaj, Luśka, co chcesz załatwić?
- Muszę uregulować sprawy w Ikei, wiesz, chodzi o ten wypadek...
- Rozumiem, no to nie musisz się spieszyć...
- A która jest godzina?
- po dziesiątej...
- Rany Boskie!!! Strasznie późno! Przecież się spóźnię! Matko, dlaczego wcześniej mnie nie obudziłaś!
- Przecież nic mi nie mówiłaś, nic nie wiedziałam. Trzeba było mnie wczoraj poinformować!
- Oj, dobrze już. Mamy pół godziny. Wyrobisz się?
- Tak, tylko...ten cały bajzel.
- Pozmywam, jak już wrócimy. Dobra, ja lecę na górę pod prysznic, a ty bierz łazienkę na dole, oki?
- Bobra, ale pożycz mi jakąś swoją bluzkę, bo nie mam się w co ubrać szczególnie...
- Jasne, wybierz sobie z szafy, i czuj się jak u siebie w domu
            Odstawiłam filiżankę z kawą i pobiegłam na górę, gdzie odbyłam relaksujący prysznic z udziałem piany i gorącej wody. Potem ubrałam się w dżinsy i kraciastą koszulę, żeby było w stylu kowbojskim, wysuszyłam włosy i już około za piętnaście jedenasta mknęłyśmy autostradą, byle szybciej, w stronę północnego Krakowa. Byłam niezrozumiale podekscytowana...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz