Kawałek pierwszy...
Sylwester
nie zapowiadał się wcale szczególnie, przede wszystkim z punktu widzenia
warunków pogodowych. Przypominał raczej zagubiony w kąciku, późnojesienny
odpadek, niż jeden z tych dni, będących elementem przesłodzonej do granic
absurdu kulminacji zimy. Zamiast śniegu deszcz. Deszcz rzęził z lekka. Na
sąsiedniej ulicy rzęziły także autobusy, z tym, że już nieco bardziej od
deszczu. W sumie nie powinny tego robić, bo przecież były prawie całkiem nowe.
Prawie tak, jak czerwona kiecka zakupiona specjalnie z okazji ostatniego dnia
roku, który usilnie pretendował do bycia wyjątkowym, ale rozpaczliwie mu to nie
wychodziło. Tramwaje, chociaż były wyraźnie starsze od deszczu i autobusów,
jakoś wyraźnie mniej rzęziły. Ich rzężenie, jeśli w ogóle występowało, nie
dochodziło niczyich uszu, nie dawało się słyszeć, tłumione wydajnie innymi
dźwiękami. Może to właśnie tramwaje poradziły już sobie z rzeżączką, z którą autobusy
nie radzą sobie w dalszym ciągu? Deszcz najwyraźniej też sobie nieszczególnie
radzi, ale zważywszy na fakt, że jest on tutaj, na dole, raczej gościnnie,
podejrzewam więc, że o to najzupełniej nie dba. Deszczowi najwyraźniej nie
przeszkadza jego własna choroba weneryczna, stanowiąca coś w rodzaju jego znaku
towarowego. W rzężeniu jednak jest metoda! Rzężenie nadaje sens, zarówno przygodnym
kontaktom seksualnym, jak i życiu w ogóle. Otóż dzięki temu zjawisku
przynajmniej wiadomo, że oto człowiek znajduje się w przepastnej cuchnącej
gardzieli wielkiego śmierdzącego miasta, poprzetykanego aptekami, kurwami i
przejściami dla pieszych, gdzie w dniu sylwestrowego zapomnienia (o dobrym
wychowaniu, kulturze i klasie także) człowiekowi przynosi się tylko podarte
majtki, głowy łby, kaca (do którego leczenia czasem swoje pozłacane ręce
przyłożyć muszą nawet sami Trzej Królowie), i ewentualnie mocno kryminalny
przygodny seks, niekoniecznie wymarzony od niepamiętnych czasów i niekoniecznie
zgodny z prawami natury.
Za oknem zrobiło się prawie ciemno.
Gerta rozpoznała to po coraz agresywniej atakujących ją elementach oświetlenia
ulicznego. W duchu liczyła, a może i miała nawet taką nadzieję, że ten właśnie
sylwester, spędzony u przyjaciółki ze studiów, całkiem pod Berlinem, będzie
inny. Chciała, by się wyróżnił, by stanowił coś zgoła innego, niż przerabiała
dotąd w swoim młodym, doświadczonym wszelako życiu. Nie miała jednak zasadniczo
żadnych podstaw by podejrzewać, że tak będzie w istocie. Zapewne po głębszym
przemyśleniu Gerta mogłaby dojść do wniosku, że nie ma najmniejszych podstaw by
w ogóle dopuścić do siebie myśl, że sylwester może wyglądać inaczej niż w łóżku
z kolejnym przypadkowym mężczyzną. A co tam, szkoda czasu, pomyślała w głębi
kory mózgowej Gerta. Była już prawie piąta, a przecież Gerta nie może się
spóźnić zanadto. To byłoby generalnie co najmniej faux pas, szczególnie, że
zupełnie nie w jej stylu. Zasadniczo bowiem Gerta nigdzie się nigdy nie
spóźnia. Wyjątek stanowią miejsca, które nie dają się zaklasyfikować w pojęciu
nigdzie. Na przykład w słowie nigdzie zawierają się zajęcia na uczelni, jeśli
oczywiście Gerta się na nie wybiera w danym momencie. Podobnie zajęcia śpiewu w
konserwatorium, na które wybiera się zawsze. Wszystko przecież może poczekać,
ale konserwatorium czekać nie może, uważa Gerta. Konserwatorium konserwuje ją,
w jej wyglądzie starej panny, powierzchownej inteligencji, i takie tam.
Konserwatorium konserwuje Gertę. Podoba mi się to zdanie! Konserwacja Gerty w
konserwatorium doskonale zahacza także o kwestię libido. Dzięki odpowiednim
zabiegom Gerta stanowi bowiem jeden z najbardziej pożądanych obiektów
seksualnych spośród studentek Studium Muzyki Klasycznej w Berlinie. Prawie
jak karkówka bez kości w promocyjnej cenie. Wszyscy mówią, że nie lubią
świńskiego mięsa, a i tak są zawsze pierwsi w kolejce. Zanurzają w Gertę swoje
nabrzmiałe noże, Ci klienci. Jednak na promocje łapią się przede wszystkim
starsi panowie, których skromne emerytury zmuszają do oglądania po trzykroć każdego
grosza. Stąd też w gościnnym porcie Gerty cumują raczej mężczyźni co najmniej w
średnim wieku. Ona utrzymuje, że jej to najzwyczajniej w świecie pasuje. Że
młodzi to nie, że co oni jej mogą dać czy zapewnić. Na pewno dużo lepszy seks,
ale mniejsza. W tych okolicznościach jest albo chora, albo nienormalna. Albo
jedno i drugie. Przecież to się wcale nie wyklucza.
Po kolejnej rundzie przed lustrem,
owinięta w czerwoną sukienkę z bożonarodzeniowej wyprzedaży za jakieś
pięćdziesiąt euro, wychodzi Gerta, okuta w szpilki, z dobrze upiętymi
falowanymi włosami oraz przysposobiona w swoją kobiecość, z domu. W podręcznej
torbie ukryła przed światem zewnętrznym, poza kosmetykami i bielizną, także
piżamę i wełniane baleriny (bo Rosa obiecała, że przenocuje). Prezerwatyw nie
zabrała. Nie zmieściły się najwyraźniej. Ale ponieważ wyrzekła się ekscesów,
nie powinny być jej potrzebne, prawda? Błąd, który trochę będzie ją kosztował,
ale ta faktura przyjdzie trochę później. Gerta utrzymuje, że kocha Karla. Lat
pięćdziesiąt dwa. Jego obie poprzednie żony nie zdołały zapełnić jego sakwy
miłości. Gerta bardzo rada jest to uczynić, przy czym Karl nie wygląda na
mężczyznę, który byłby tym jakkolwiek zainteresowany. Fakt, wykazuje od czasu
do czasu żywe zainteresowanie płcią Gerty, którą w swoim czasie obrabia jak
pole pszenicy. Utwierdza to Gertę w przekonaniu, że go kocha. On jednak od
tygodnia nie dzwonił, ani nie wysłał żadnej innej wiadomości. Ona to wytrzyma,
przecież go kocha. Karl powiedział: przeżywam żałobę, chcę być sam. A co na to
Gerta? Łyknęła to, zrozumiała, przecież go kocha. Idiotka. Lat dwadzieścia dwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz