poniedziałek, 2 września 2013

Diabeł nad moją głową. Odcinek 23

23

              Pomknęłyśmy sobie tą całą autostradą aż do rozwidleń przy sklepach Kasi Witek, a potem to już rondo, kocie łby na Conrada, ciężka przeprawa przez fragment Opolskiej i jeszcze kawałek Białego Prądnika. No i koniec. Byłyśmy na miejscu. Nie jestem przekonana, czy to już były Zielonki, czy może w dalszym ciągu Kraków, albo może jakieś całkiem inne zadupie. W każdym razie wykiprowałam Agatę przed domem, umówiłam się, że będę koło trzeciej, i pognałam na powrót przez tę Opolską Allee. W międzyczasie dorwał mnie niemiłosierny koreczek. Był tak nieugięty jak sama Margaret Tatcher (w sumie nie wiem, czy ortograficznie poprawnie, ale zawsze jakoś). Wiedziałam, że spóźnienie murowane, toteż nieco mi ulżyło. Będę miała na co zwalić. Zgasiłam sobie silnik na rzecz papieroska, otwarłam, na ile to było możliwe, szeroko drzwi, wystawiłam sobie stopki na zewnątrz i zaśmiecałam wydatnie popiołem jedną z tych, co to na nie się koleiny mawia zwykle. Paląc sobie tego papieroska nasłuchałam się samych interesujących rzeczy, a mianowicie jakie my to mamy drogi do chrzanu w tym kraju, po angielsku zresztą. Po niemiecku z kolei usłyszałam, że nasi pracownicy potrafią zapie... tylko      i wyłącznie na „zachodzie”, bo u siebie w ojczyźnie wszystko jest zawsze zrobione po sakramenckich łebkach. Francuzi narzekali w zasadzie tylko na upał i na to, że nie ma tu jakiejś autostrady, natomiast ze strony włoskiej padały obelżywe słowa pod adresem pozostałych uczestników ruchu, że niby nie potrafią jeździć, że we Włoszech to nie ma takich korków. Pewnie, bo ja we Włoszech nie byłam... Oczywiście, że takich nie ma. Są do cztery głowy większe, zwłaszcza gdy Włosi postanowią naraz remontować pas autostrady długości dwustu kilometrów. Polscy kierowcy natomiast tradycyjnie kurwowali do nosami na wszystko                 i wszystkich, a Niemcy patrzyli na nich z politowaniem. Pewnie nie widzieli tu tylu zakrętów, co nasi.
            Papierosek się elegancko wypalił, nóżki wlazły z powrotem do autka, a korek się cudownie poruszył. I tak się już przesuwałam wraz z innych autkami moim autkiem nieuchronnie w kierunku świateł przy Ikei. Trochę potrwało, zanim skręciłam na parking, ale jednak mi się to udało, nie da się ukryć. Wjechałam, zaparkowałam mój powóz na ulubionym miejscu, z dala od koszykarni, gdzie tabuny dzikich ludzi mogłyby zrobić krzywdę mojemu samochodzikowi. Zebrałam do torebki wszystko to, co mogło się potencjalnie przydać w dzisiejszej sytuacji.      W torebce znalazły się wszelkie szminki, tusze do rzęs, poder, podkład, kremy wygładzająco-nawilżające, peelingi, tipsy i lakiery do paznokci, nieodzownie zmywacz, ale koniecznie bez acetonu, szczotka składana, pasta do zębów, szczoteczka, waciki, tabletki na ból głowy, nowy portfel, papieroski, chusteczki higieniczne (z tą higieną to różnie) oraz niezliczone przybory mniej lub bardziej toaletowe. Torebka wcale nie wyglądała na wypełnioną szczelnie i po brzegi. Dobra ta torebka. Jest taka tajemnicza. Całkiem jak torebka tajnego agenta, albo torebka Tinky-Winky – on też miał w niej mnóstwo wszystkiego. Wykokosiłam się nareszcie z tym wszystkim i ruszyłam do wejścia. Jegomość Twist siedział sobie elegancko przy stoliku dla niepalących. Jeszcze na to wszystko nie pali...co za ideał! Byłam tak zamyślona tematem naszej rozmowy (notabene nie znałam go w najmniejszym nawet stopniu), że dałam się podejść, a może raczej podjechać, przez obrotowe drzwi wejściowe. Nie lubię ich, bo jakoś dziwnie zwalniają.   W każdym razie tak jakoś zwolniły, czego ja oczywiście nie zauważyłam, że wydzwoniłam w nie tak koncertowo, jak Whitney Houston koncertowo powiedziała w Sopocie, że jest jej zimno,      i nie zaśpiewa. Pracownik obsługi o mały włos nie zapowietrzył się kompletnie ze śmiechu. W zamian obrzuciłam go spojrzeniem pod tytułem: „Zamknij się, oślizły gówniarzu!”, na co on faktycznie zamilkł. Boże, żeby tylko Twist tego nie widział. A właściwie o co mi chodzi z tym Twistem? Przecież to jest Maciek, do cholery!
            Pozbierałam się jakoś tak w miarę niezwłocznie, poprawiłam się, syknęłam jeszcze raz temu niewychowanemu dzieciakowi, co to go tutaj zatrudnili nie wiem jakim prawem, bo nawet reprezentatywnie nie wyglądał. Cud, że w ogóle jakoś wyglądał. Właściwie to źle wyglądał, trochę mi się go żal zrobiło, ale jak sobie przypomniałam jego uśmiechniętą gębę – przeszło mi z miejsca. Ruszyłam przez tajne, powszechnie znane oczywiście, przejście, zatrzymałam się na moment. On jest taki przystojny! Jakież to szczęście czasem kobietę spotyka! I to taką zdradzoną i rozwodzoną! Ależ jaja kwadratowe! Luśka, ty się babo opanuj! Jeszcze nie jesteś po rozwodzie, a poza tym gościu może mieć już kogoś przy sobie. Albo może być faktycznie gejem?! Oooo nie!!! Na to to ja absolutnie nie pozwolę! Z łóżka za krocze bym mu wywlekła faceta! Ciasteczka nie mogą się marnować! Ciasteczek się absolutnie nie wyrzuca! Ciasteczka są słodziutkie... Luizo Strzyczkowska, natychmiastoidalnie się spopamiętaj! Niech ci nie w głowie młody byczek! A, co tam... Ja jeszcze jestem młoda...dosyć...
            Zauważył mnie, cholera, że tak stoję dziwacznie i mu się przyglądam. Niezwłocznie więc udałam, że zapatrzyłam się na półkę z kubkami. Kurczę, jeszcze pomyśli, że go stara baba próbuje poderwać... Pomachał, więc zainscenizowałam radość i odmachałam zamachanie, po czym zdecydowałam się podejść. Nie będę przy nim paliła, skoro nie pali. Może nie lubi zapachu papierosów... Nieważne, należy teraz usiąść i fajnie sobie pogaworzyć, zawiązać jakby przyjaźń    i tak dalej.
- Witam Cię, Lu – rzucił, wstając ze swojego miejsca.
- Cześć – odrzekłam niezwykle wymownie, po czym poczęłam się rozpłaszczać. Na to szanowny Maciek porwał moją koszulę dżinsową, posadził mnie na przeznaczonym do tego celu, wysuniętym krzesełku, powiesił koszulę na pobliskim wieszaku, tuż obok swojej zresztą, po czym wrócił do mnie i usiadł. Tak sobie pomyślałam, co też mnie zaczyna gryźć w tyłek. Czy jest to mianowicie stres jakiś konkretny czy tylko niezrozumiałe podniecenie. Trudno to nazwać, ale czułam się jak fakir...jak na szpilach.
- Czego się napijemy. Proponuję szwedzkie wino z borówki. Jest wyśmienite, zwłaszcza do pysznego lunchu, jaki, mam nadzieję, ze mną zjesz.
- Lunch...chętnie, ale z tym winkiem to niekoniecznie. Jestem samochodem. Rozumiesz...
- Rozumiem, w takim układzie nie będę nalegać. Masz ochotę na coś konkretnego, czy zdajesz się całkowicie na mój wybór. Mam chyba dobry gust, ale niestety tylko w sprawie jedzenia...
- W takim razie zaryzykuję. Mam tylko prośbę...jestem uczulona na jabłka, dlatego sok każdy, byle nie jabłkowy. Ja pójdę do toalety...
- Żaden problem. Się robi, szefowo. Zaraz będziemy jeść.
- A więc do za chwili.
            Poszłam do tej całej łazienki kompletnie nie wiedząc, po co. Wlazłam do kabiny, usiadłam na sedesie i zrobiłam najgorszą rzecz pod słońcem – zaczęłam myśleć. Myślenie w toalecie nigdy nie przynosi pożądanych rezultatów. Nigdy jeszcze nie udało mi się niczego rozwiązać siedząc na sedesie. Posiedziałam tak sobie chwilkę, oczywiście nic wartościowego nie przyszło do mojej zakutej głowy ( kultury nigdy za wiele), po czym wyszłam, poprawiłam makijaż, włosy i podpaskę, wzięłam kilka głębokich wdechów i stwierdziłam, że raz się w zasadzie żyje, w związku z czym należy podejmować każde życiowe ryzyko. Poszłam na ten lunch...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz