23
Pomknęłyśmy sobie tą całą autostradą aż do rozwidleń przy
sklepach Kasi Witek, a potem to już rondo, kocie łby na Conrada, ciężka
przeprawa przez fragment Opolskiej i jeszcze kawałek Białego Prądnika. No
i koniec. Byłyśmy na miejscu. Nie jestem przekonana, czy to już były Zielonki,
czy może w dalszym ciągu Kraków, albo może jakieś całkiem inne zadupie. W
każdym razie wykiprowałam Agatę przed domem, umówiłam się, że będę koło
trzeciej, i pognałam na powrót przez tę Opolską Allee. W międzyczasie dorwał
mnie niemiłosierny koreczek. Był tak nieugięty jak sama Margaret Tatcher (w
sumie nie wiem, czy ortograficznie poprawnie, ale zawsze jakoś). Wiedziałam, że
spóźnienie murowane, toteż nieco mi ulżyło. Będę miała na co zwalić. Zgasiłam
sobie silnik na rzecz papieroska, otwarłam, na ile to było możliwe, szeroko
drzwi, wystawiłam sobie stopki na zewnątrz i zaśmiecałam wydatnie popiołem
jedną z tych, co to na nie się koleiny mawia zwykle. Paląc sobie tego
papieroska nasłuchałam się samych interesujących rzeczy, a mianowicie jakie my to
mamy drogi do chrzanu w tym kraju, po angielsku zresztą. Po niemiecku z kolei
usłyszałam, że nasi pracownicy potrafią zapie... tylko i wyłącznie na
„zachodzie”, bo u siebie w ojczyźnie wszystko jest zawsze zrobione po
sakramenckich łebkach. Francuzi narzekali w zasadzie tylko na upał i na to, że
nie ma tu jakiejś autostrady, natomiast ze strony włoskiej padały obelżywe
słowa pod adresem pozostałych uczestników ruchu, że niby nie potrafią jeździć,
że we Włoszech to nie ma takich korków. Pewnie, bo ja we Włoszech nie byłam...
Oczywiście, że takich nie ma. Są do cztery głowy większe, zwłaszcza gdy Włosi
postanowią naraz remontować pas autostrady długości dwustu kilometrów. Polscy
kierowcy natomiast tradycyjnie kurwowali do nosami na wszystko i wszystkich, a Niemcy patrzyli
na nich z politowaniem. Pewnie nie widzieli tu tylu zakrętów, co nasi.
Papierosek
się elegancko wypalił, nóżki wlazły z powrotem do autka, a korek się cudownie
poruszył. I tak się już przesuwałam wraz z innych autkami moim autkiem
nieuchronnie w kierunku świateł przy Ikei. Trochę potrwało, zanim skręciłam na
parking, ale jednak mi się to udało, nie da się ukryć. Wjechałam, zaparkowałam
mój powóz na ulubionym miejscu, z dala od koszykarni, gdzie tabuny dzikich
ludzi mogłyby zrobić krzywdę mojemu samochodzikowi. Zebrałam do torebki
wszystko to, co mogło się potencjalnie przydać w dzisiejszej sytuacji. W
torebce znalazły się wszelkie szminki, tusze do rzęs, poder, podkład, kremy
wygładzająco-nawilżające, peelingi, tipsy i lakiery do paznokci, nieodzownie
zmywacz, ale koniecznie bez acetonu, szczotka składana, pasta do zębów,
szczoteczka, waciki, tabletki na ból głowy, nowy portfel, papieroski,
chusteczki higieniczne (z tą higieną to różnie) oraz niezliczone przybory mniej
lub bardziej toaletowe. Torebka wcale nie wyglądała na wypełnioną szczelnie i
po brzegi. Dobra ta torebka. Jest taka tajemnicza. Całkiem jak torebka tajnego
agenta, albo torebka Tinky-Winky – on też miał w niej mnóstwo wszystkiego.
Wykokosiłam się nareszcie z tym wszystkim i ruszyłam do wejścia. Jegomość Twist
siedział sobie elegancko przy stoliku dla niepalących. Jeszcze na to wszystko
nie pali...co za ideał! Byłam tak zamyślona tematem naszej rozmowy (notabene
nie znałam go w najmniejszym nawet stopniu), że dałam się podejść, a może
raczej podjechać, przez obrotowe drzwi wejściowe. Nie lubię ich, bo jakoś
dziwnie zwalniają. W każdym razie tak jakoś zwolniły, czego ja oczywiście nie
zauważyłam, że wydzwoniłam
w nie tak koncertowo, jak Whitney Houston koncertowo powiedziała w Sopocie, że
jest jej zimno, i nie zaśpiewa. Pracownik obsługi o mały włos nie zapowietrzył
się kompletnie ze śmiechu. W zamian obrzuciłam go spojrzeniem pod tytułem:
„Zamknij się, oślizły gówniarzu!”, na co on faktycznie zamilkł. Boże, żeby
tylko Twist tego nie widział. A właściwie o co mi chodzi z tym Twistem?
Przecież to jest Maciek, do cholery!
Pozbierałam
się jakoś tak w miarę niezwłocznie, poprawiłam się, syknęłam jeszcze raz temu niewychowanemu
dzieciakowi, co to go tutaj zatrudnili nie wiem jakim prawem, bo nawet
reprezentatywnie nie wyglądał. Cud, że w ogóle jakoś wyglądał. Właściwie to źle
wyglądał, trochę mi się go żal zrobiło, ale jak sobie przypomniałam jego
uśmiechniętą gębę – przeszło mi z miejsca. Ruszyłam przez tajne, powszechnie
znane oczywiście, przejście, zatrzymałam się na moment. On jest taki
przystojny! Jakież to szczęście czasem kobietę spotyka! I to taką zdradzoną i
rozwodzoną! Ależ jaja kwadratowe! Luśka, ty się babo opanuj! Jeszcze nie jesteś
po rozwodzie, a poza tym gościu może mieć już kogoś przy sobie. Albo może być
faktycznie gejem?! Oooo nie!!! Na to to ja absolutnie nie pozwolę! Z łóżka za krocze bym mu wywlekła faceta!
Ciasteczka nie mogą się marnować! Ciasteczek się absolutnie nie wyrzuca!
Ciasteczka są słodziutkie... Luizo Strzyczkowska, natychmiastoidalnie się
spopamiętaj! Niech ci nie w głowie młody byczek! A, co tam... Ja jeszcze jestem młoda...dosyć...
Zauważył
mnie, cholera, że tak stoję dziwacznie i mu się przyglądam. Niezwłocznie więc
udałam, że zapatrzyłam się na półkę z kubkami. Kurczę, jeszcze pomyśli, że go
stara baba próbuje poderwać... Pomachał, więc zainscenizowałam radość i
odmachałam zamachanie, po czym zdecydowałam się podejść. Nie będę przy nim
paliła, skoro nie pali. Może nie lubi zapachu papierosów... Nieważne, należy
teraz usiąść i fajnie sobie pogaworzyć, zawiązać jakby przyjaźń i tak dalej.
- Witam Cię, Lu – rzucił, wstając ze swojego miejsca.
- Cześć – odrzekłam niezwykle wymownie, po czym poczęłam się
rozpłaszczać. Na to szanowny Maciek porwał moją koszulę dżinsową, posadził mnie
na przeznaczonym do tego celu, wysuniętym krzesełku, powiesił koszulę na
pobliskim wieszaku, tuż obok swojej zresztą, po czym wrócił do mnie i usiadł.
Tak sobie pomyślałam, co też mnie zaczyna gryźć w tyłek. Czy jest to mianowicie
stres jakiś konkretny czy tylko niezrozumiałe podniecenie. Trudno to nazwać,
ale czułam się jak fakir...jak na szpilach.
- Czego się napijemy. Proponuję szwedzkie wino z borówki.
Jest wyśmienite, zwłaszcza do pysznego lunchu, jaki, mam nadzieję, ze mną
zjesz.
- Lunch...chętnie, ale z tym winkiem to niekoniecznie. Jestem
samochodem. Rozumiesz...
- Rozumiem, w takim układzie nie będę nalegać. Masz ochotę na
coś konkretnego, czy
zdajesz się całkowicie na mój wybór. Mam chyba dobry gust, ale niestety tylko w
sprawie jedzenia...
- W takim razie zaryzykuję. Mam tylko prośbę...jestem
uczulona na jabłka, dlatego sok każdy, byle nie jabłkowy. Ja pójdę do toalety...
- Żaden problem. Się robi, szefowo. Zaraz będziemy jeść.
- A więc do za chwili.
Poszłam do
tej całej łazienki kompletnie nie wiedząc, po co. Wlazłam do kabiny, usiadłam
na sedesie i zrobiłam najgorszą rzecz pod słońcem – zaczęłam myśleć. Myślenie w
toalecie nigdy nie przynosi pożądanych rezultatów. Nigdy jeszcze nie udało mi
się niczego rozwiązać siedząc na sedesie. Posiedziałam tak sobie chwilkę,
oczywiście nic wartościowego nie przyszło do mojej zakutej głowy ( kultury
nigdy za wiele), po czym wyszłam, poprawiłam makijaż, włosy i podpaskę, wzięłam
kilka głębokich wdechów i
stwierdziłam, że raz się w zasadzie żyje, w związku z czym należy podejmować
każde życiowe ryzyko. Poszłam na ten lunch...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz