Kawałek czwarty...
W tak zwanym
międzyczasie, do Gerty przyplątał się następny sterczący syfilis. Ćwiczyła
sobie kiedyś po zajęciach w auli. Miała mieć koncert. No więc ćwiczyła. Pociągała
smyczkiem po strunach wiolonczeli, coraz bardziej zamaszyście. Wiolonczela wydawała
dźwięki. Podczas gry miała zamknięte oczy (Gerta, nie wiolonczela), stąd trudno
jej było przypuścić, że gapi się na nią niespełna 40-letni pracownik spółdzielni.
Naprawił wszelkie druty, zabezpieczył bezpieczniki, a w końcu przyszła kolej na
odbezpieczenie tego, co w spodniach. Stał oparty o ścianę. Plecami. Właściwie,
gdyby oparł się drugą stroną tułowia, mógłby zataić pewne niewygodne fakty z
życia poniżej pasa. Gerta grała, i grała, a pała pana elektryka ze spółdzielni
dyrygowała niczym batuta mistrza. No, powiedzmy, że może nawet lepiej. Mimo, że
głos zamilkł, batuta nie straciła na wartości, i w dalszym ciągu z siłą i
energią chciała prowadzić koncert życzeń. Gerta, w przypływie tęsknoty i braku
czułości zupełnej, zbliżyła się do pana dyrygenta z batutą w kroku, i po bezceremonialnym
pytaniu w stylu „chcesz mnie?”, wzięła sprawy w swoje ręce. Biedy elektryk o
mało nie stracił całkowicie wszystkich obwodów, kiedy jego narzędzie pracy
przechodziło rytmicznie przez myjnię. W końcu, biedak, nie wytrzymał. Nie wiem,
co w niego wstąpiło. Wepchnął Gretę, nieszczęsną, za scenę, chwycił za włosy,
które rano związała w niedbały koński ogon, zatknął usta lewą dłonią, którą
wkrótce zastąpiła jego chusteczka do okularów. Notabene, okulary przepadły
gdzieś. Ale to nie było w ogóle istotne, kiedy już posypały się z Gerty na
podłogę elementy garderoby. Majtki, stanik i parę innych drobiazgów wypadły z
Gerty z siłą huraganu, niczym z przepastnej szafy. A mężczyzna-elektrownia,
który, jak się okazało, był niespożytej energii, pracował w Gercie przez ponad
godzinę, nie zwracając uwagi na to, że ona drze się i prawie dostaje histerii.
Pewnie z podniecenia. A może po prostu bolały ją te włosy w końskim ogonie. Tym
niemniej, kiedy całość się dopełniła, a kłos wydał słuszny plon, oczywiście bez
żadnych oporów, wprost do płci Gerty, pan elektryk założył na powrót swoje
robocze odzienie, po czym przytulił ją, pomógł się ubrać. Nawet razem wyszli.
Elektryk o niespożytej energii był, jak się okazało, prawym i dobrym
człowiekiem o imieniu David. Miał żonę, i dwójkę dzieci. Nie zarabiał wiele,
ale było jej z nim dobrze. Tylko pewnego dnia, biedaczysko, nie wytrzymał
presji dzielenia penisa pomiędzy żonę i kochankę, więc odebrał sobie możliwość
podziału raz, a dobrze. Rzucił się pod wagon metra na Alexanderplatz. Mało wyszukana
śmierć, choć ze wszech miar udana. Kolejny Gertowy związek-rozwiązek przeszedł
do historii równie szybko, jak się zaczął. I w ogóle nie wyszedł poza ramy
łóżka. Dosłownie i w przenośni.