29
Tak to już bywa w życiu człowieka, że jak masz coś zrobić, to
wszyscy suszą ci o to głowę. Przez kilka dni słuchałam rozmaitych stwierdzeń na
temat tego, że muszę wreszcie pojechać do tego sądu, że muszę wreszcie złożyć
pozew o rozwód, że muszę wreszcie zacząć szukać pracy, że muszę się wreszcie za
siebie zabrać, że muszę chcieć, że muszę musieć, że w ogóle wszystko generalnie
to ja muszę. A guzik! Ja tak właściwie to nic nie muszę. Przecież zasadniczo,
mimo, że nie do końca formalnie, to ja nie mam męża, a więc władna dłoń
utrzymywacza domu i rodziny odpadła i uschłą, dlatego też pewnych rzeczy nie
muszę. Moja dorastająca córka właściwie radzi sobie całkiem dobrze, chociaż
czasem potrzebuje jakiejś moje pomocy, i ja wtedy muszę jej pomóc, ale na ogół
to ona nic ode mnie nie chce i w zasadzie udaje nawet, że mnie nie zna, że nie
mamy ze sobą nic wspólnego i że w ogóle to ona mnie nie widzi, bo jestem
niewidzialna, albo też mnie w ogóle nie ma. Wtedy to ja też zupełnie nic nie
muszę wobec niej. Nawet nie muszę być wyrozumiała, ale jestem, niestety.
Superniania pewnie zwyzywałaby mnie od skończonych idiotek i innych
nienormalnych matek, co to nie potrafią wychowywać swoich dzieci, tylko je chcą
nieustannie rozpuszczać. Tylko jak ja mogę zabronić mojej córce takiej postawy,
skoro sama takową prezentowałam w jej wieku? Ja też udawałam, że moi rodzice
generalnie nie istnieją i w zasadzie to są dla mnie niewidzialni, na ogół.
Rodzice od zawsze byli niezbędni i nieodzowni, jeżeli chodziło o pieniądze czy
też o sprawy szkolno-dydaktyczne. Generalnie, jeśli potrzebowałam na bluzkę
albo opalacz, ewentualnie na jakąś książkę czy szkolną wycieczkę, to oni
faktycznie się sprawdzali. To coś tak, jak w przypadku proszku do prania.
Przydaje się tylko wtedy, kiedy masz brudne ubrania. Jeżeli ubrania są czyste,
to na jaką cholerę ci taka, dla przykładu, Dosia? Dokładnie tak jest z
rodzicami.
Wczoraj
odczytałam nareszcie skrzynkę emaliowaną, co wprawiło mnie w nie lada
osłupienie. Prócz setek reklam, czyli tak zwanych „spamów”, odnalazłam tak
kilka ciekawych wiadomości. Otóż dostałam emalię od Euzebiusza. Wiadomość ta
jest o tyle ciekawa i interesująca, że nie miałam zielonego ani żadnego innego
pojęcia, skąd została ona wysłana. Inteligencja, wrodzona, jak mniemam, kazała
mi jednak dobrać się do treści przez niego wyklepanych i przetransferowanych do
mnie. A więc pozwolę sobie państwu odczytać, co następuje. Jakoś nie bardzo
potrafię to sklecić w sensowną całość. Oto rzeczona emalia:
Witam
Cię, Lusiu kochana!
Pewnie nie
do końca zdajesz sobie sprawę, że mimo tego wszystkiego nadal jesteś niezwykle
bliska mojemu sercu. Przeżyliśmy w końcu tyle pięknych lat razem. Owocem
naszej, podejrzewam z przykrością, że minionej, miłości jest nasza kochana
córeczka, Manieczka, którą kocham niezwykle i niezmiennie. Szczerze żałuję, że
to wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej. Niestety, nie udało mi się
zrezygnować z dawnego uczucia. Jakiś czas radziłem sobie świetnie, dopóki nie
wyjechałem w delegację właśnie do Zurychu, skąd zresztą do Ciebie piszę. Teraz
wiem, że zrobiłem Ci straszną krzywdę, ale nie żałuję tego. Oczywiście, nie
zrozum mnie opacznie. Żałuję, że zrobiłem Ci takie świństwo, ale z drugiej
strony teraz jestem stuprocentowo szczęśliwy. Oczywiście z Wami również byłem
szczęśliwy, ale żyłem niejako wbrew sobie. Niestety, oszukałem Ciebie i naszą
córkę, ale jakie miałem wyjście? Nie mogłem Wam niczego powiedzieć otwarcie, bo
straciłbym Was jeszcze szybciej. Długo się wahałem, naprawdę bardzo długo. Nie
chciałem Was stracić. Bardzo zależało mi na utrzymaniu w całości naszej
rodziny. To się niestety nie udało. Teraz już nikt nic nie zmieni. Mam tylko
nadzieję, że kiedyś zdecydujesz się na rozmowę ze mną. Może kiedyś... Gdybyś
chciała powiadomić mnie o rozwodzie, przesyłam Ci adres do korespondencji.
Wiem, że zasługujesz na szczęście, a więc tego Ci serdecznie życzę. Z pewnością poznasz miłego
faceta, który pokocha Ciebie i którego Ty pokochasz całym sercem. Jeszcze się
do Ciebie odezwę.
Charlottengasse
13/132
34567-01
Zurych 9
Pozdrawiam
i całuję
Euzebiusz
Niezłe, co
nie?
Czytałam
sobie ten list Bóg wie ile razy, przy czym za każdym przeczytaniem coraz mniej
z niego rozumiałam. Czyli wyszło na to, że mój mąż marnotrawny nie czekał na
żaden rozwód. Pojechał sobie od razu do tego pieprzonego Zurychu (gdzie
notabene byliśmy z Euzebiuszem w podróży poślubnej, o zgrozo!), mieszka sobie z
tym gościem na jakiejś tam Charlottengasse, jeździ sobie tymi fajniutkimi,
niebieskimi tramwajami i pewnie jeszcze co
wieczór dokarmiają się nawzajem fondue. A ja się to, głupia, martwię, się
gryzę, co to teraz będzie, i jak my się będziemy rozwodzić i w ogóle. Życie
moje...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz