22
Sen to błogosławieństwo. Mówię o nim w ten sposób zawsze
wtedy, gdy pozwala o czymś zapomnieć i od czegoś się oderwać. Tak było w
istocie. Byłam tym wszystkim tak okropnie wyczerpana, że nawet nie zdjęłam
narzuty z łóżka. Po prostu glebnęłam na nie tak, jak stałam i chodziłam przez
cały dzień, czyli w niebieskoszarym dresiku od Nike (tu też należy się ®). W ciągu trzech dni
zrobić z siebie idiotkę, stracić portfel (na całe szczęście bez dokumentów...czasem bałagan w torebce odgrywa ważną rolę) i męża to niezwykłe
osiągnięcie. Martwi mnie jedynie, że tylko i wyłącznie ja mam takie zdolności
organizacyjne, że potrafię sobie tak zmyślnie i z gracją zdezorganizować życie.
Tak to już widać musi się dziać. Taka jest kolej rzeczy i zdarzeń. Może Ten tam
na górze ma jakieś specjalne plany względem mojej skromnej osoby. Tego nie wiem
jednak na pewno, w związku z
czym należy zarzucić takie niesprawdzone wygdybywania, bo i tak nie ma nawet
cienia szansy na ich chociażby częściową realizację. Ja wiem, ja się ostatnio
bez ustanku nad sobą użalam. Widocznie tak już musi być. I będzie, bo nie mam
najmniejszego zamiaru postępować wbrew własnej naturze i słabemu, bądź co bądź,
charakterowi, udając osobę, którą nigdy wcześniej nie byłam, nie jestem i co
gorsza, ale na pewno pewna – nie będę nigdy w świecie. Skoro tak mi się układa,
to trudno. Może kiedyś...
Teraz
natomiast moja podświadomość niezwykle intensywnie wszystko analizowała. Być
może chodziło jej o ustalenie jakiegoś określonej, bliżej lub mniej bliżej,
planu dalszego działania, jednakże tej nocy moja całkowicie niekompatybilna
świadomość nie miała na takie zabiegi ochoty. W związku z takim obrotem sprawy
w umyśle moim pojawiła się jedynie ogromna ilość bliżej niesprecyzowanych
marzeń sennych, czy jak to się tam inaczej nazywa. Marzenia te wypełniły mi
pieczołowicie wszystkie godziny snu, począwszy od chwili zaśnięcia, aż do
wczesnego poranka, kiedy to z ostatnich z nich wyrwała mnie Agata, która, jak
się później okazało, spała na sofie w salonie, ponieważ nie zamierzała zostawić
mnie samej na noc, gdyż podobno wyglądałam nieisteresująco. Spośród tych
wszystkich snów zapamiętałam tylko trzy. Było ich tak w sumie chyba z
pięćdziesiąt, ale nie przeceniajmy zdolności mojego prywatnego RAM-u.
Pierwszy sen
oczywiście, a jakże by inaczej, traktował o obu panach, których oglądałam w nim
w samych niedwuznacznych sytuacjach. Sama nie wiem, dlaczego właściwie nie
obudziłam się, bo sceny, jakie widziałam, nawet umarłego mogłyby z powodzeniem pozbawić życia
wiecznego. Uprawiali seks w tak rozmaitych pozycjach i różnych układach...no po prostu
żenująco okropne. Widocznie byłam na tyle wypompowana, że nie miałam już siły,
nawet podświadomie, się w jakikolwiek sposób zestresować. Może i dobrze, bo się
przynajmniej wypasałam jako tako.
Drugi sen
opiewał oczywiście rozwód. Nie wiem, czy była to początkowa rozprawa, czy też
już zakończenie, jednakże na Twarzy tego padalca dostrzegałam raz żal, raz
radość, albo z kolei niezmierzoną złość. Pamiętam w zasadzie tylko tyle, że
wywlekliśmy przed sądem wszystkie brudy, jakie można było wywlec, do czego
namówili mnie rodzice, moi i jego
też. Pamiętam też, że wygramoliłam z niego sporo kasy, no i dom, którego nie
chciał mi zabierać ze względu na córkę. Sąd przyznał mu widzenie z Manią raz w
miesiącu w sobotę, po godzinie 16, i to jeszcze koniecznie w mojej
bezpośredniej obecności. I dobrze mu tak! Ciekawe tylko, jak też będzie miał
się ten mój cały sen do rzeczywistego obrotu wypadków. Nie mam najmniejszego
pojęcia, jak będzie nasz rozwód wyglądać, no i przede wszystkim ile uda mi się
od Euzebiusza uzyskać alimentów, bo o wynik rozprawy nie martwiłam się ani
nawet przez chwilę, od samego początku wiedziałam, że z uzyskaniem tego rozwodu
nie będzie najmniejszego kłopotu. Kiedy wyszliśmy, w tym śnie na razie jeszcze,
z sali rozpraw i zobaczyłam czekającego na niego Tomasza, obróciłam się chyba
na drugi bok, bo nagle wszystko znikło, a po chwili projektor wyświetlił
kolejny obraz - ostatni, jak udało mi się zapamiętać.
Ów trzeci
sen (to był ten właśnie obraz) był czymś, czego nie mogłam się w ogóle
spodziewać. Zobaczyłam wielką zieloną łąkę, z dala od drogi i innych śladów
ludzkiego życia, na której lewym krańcu znajdował się urokliwy borek mieszany,
w którym chyba nadrzędne miejsce zajmowały jodły poprzetykane pojedynczymi
drzewami rozmaitych gatunków, na prawym zaś krańcu mieniły się wody płaskiej i
niezbyt szerokiej wstęgi jakiejś rzeczki. Trawa na łące była najwidoczniej
niedawno koszona, bo teraz jakiś wspaniale zbudowany młodzian zagrabiał ją
zamaszystymi ruchami, formując sporych rozmiarów kopę. W oddali dojrzałam
wkrótce także niezbyt wielki, drewniany dom, z wyglądu raczej parterowy, z
ciemnymi okiennicami i przepięknymi kwiatami we wszystkich oknach. Ja sam zaś
stałam na wyrównanej, lecz nieco kamienistej polnej dróżce, po której
przechadzał się właśnie jeż. Zaczęłam iść sobie w stronę domku, coby go lepiej
zobaczyć, tak bardziej z bliska, aż tu nagle ów młodzieniec od sianka zobaczył
mnie, odrzucił grabie i zaczął szybkim krokiem zmierzać w moim kierunku. Jego
nagi, pięknie wyrzeźbiony, a przy tym nieprzeciętnie spocony tors lśnił w
promieniach zachodzącego słońca niczym tafla szkła. Gdy się tak zbliżał coraz
bardziej i bardziej, dotarło do mnie, że to jest przecież mój kowboj, Jack
Maczu Twist! Matko, co to było za przeżycie! Właśnie zaczął się do mnie zbliżać
na na tyle niebezpieczną odległość, że już nie mogłam się doczekać, co stanie
się za chwilę. Zupełnie jakbym oglądała „Modę na sukces”. W tym momencie jednak
do sypialni weszła Agata i zbudziła mnie. Zadziałało to na mnie jak koniec
odcinka przed wakacyjną przerwą w emisji. Zerwałam się, usiadłam na łóżku i,
zamiast być niezmiernie wkurzona na Agatkę, szeptałam jedynie bez końca:
Jeszcze nie masz rozwodu, jeszcze nie masz rozwodu, jeszcze nie masz...
- Co ty tam znowu mamroczesz?
- A, nie nic kompletnie. Po prostu próbuję zapamiętać cudowny
sen...
- A, no to świetnie. Chodź na dół, przygotowałam śniadanie na
tarasie. Będzie Ci
smakowało...
- No, w zasadzie...chodźmy.
Jeśli tak
rozsądnie pomyśleć, to wygląda na to, że Luśka Strzyczkowska zaczęła nowy, na
razie przejściowy, etap swojego życia. Jak najbardziej przejściowym. Po prostu
zwyczajnie zostałam i stałam się rozwodzącą się żoną. Jakoś mi dziwnie ulżyło.
Wydaje mi się, że teraz nareszcie będę mogła żyć tak, jak będę chcieć, tylko
dla siebie i dla mojej kochanej córki, która w dość krótkim czasie, znaczy w
ciągu jakiś dwóch lat, zostanie maturzystką, a potem studentką, daj Boże, a
potem to ja zostanę babcią. Taką babcią bez dziadka. Dziadka nie będzie. Babcia
będzie sama pielić sobie ziemię między swoimi hortensjami i agawami, sama
będzie jeździć koszykiem po Tesco, sama będzie wyć odkurzaczem w każdą środę i
sobotę, no i sama będzie pić kawy poranne, chyba, że Agata dożyje i będzie
chętna czasem u mnie chlusnąć trochę aromki. Na razie jednak nie mam żadnych
dalekosiężnych planów. Pieniędzy na razie wystarczy mi na dwa miesiące.
Oszczędnie żyjąc, to na jakieś trzy. Nie, jednak tylko na dwa. Po rozwodzie
zacznę szukać jakiejś pracy, a na razie mam zamiar zjeść pyszne śniadanie
Agatki, zrobić z siebie kobietę i pojechać na tę całą kawę do mojego „oprawcy”.
Ależ pachnie!
- Lulu, wiesz co...może ja bym z Tobą zamieszkała na kilka
dni, zanim wrócisz do równowagi – zaproponowała Agata.
- Eh, nie bądź dowcipna. Co na to powie twój Mareczek. Żona,
prawdopodobnie w ciąży, mieszka sobie u koleżanki na drugim końcu miasta.
Naprawdę, daj spokój...
- Ty uważasz, że on mógłby mieć coś naprzeciwko? I uważasz
też, że miałby coś do powiedzenia? No to się, kochana, niestety mylisz. Ja
Marka o takich rzeczach jedynie informuję, a nie pytam o zgodę. Po to się
wyprowadziłam z domu.
- Może i fakt... Tylko co on będzie jadł?
- Generalnie, jak go znam, pizzę albo kebab z frytkami, ale
jak mu się znudzi, to
zapewniam cię, że znajdzie drogę i wpadnie tu. Zje razem z nami. Co ty na to?
- Jak chcesz... ja pojadę dzisiaj na Azory, muszę coś
załatwić. Mogę cię podrzucić do Zielonek. A potem się umówimy i po ciebie
przyjadę. To jak?
- Dobra, może tak być. Ale teraz chodźmy już na ten taras, bo
nam wszystko wystygnie.
- Agata, co ty tam upichciłaś? Tak pięknie pachnie...
- Aaa, zobaczysz... – powiedziała na koniec z triumfem.
Jak zeszła,
tak się stało. Wkroczyłyśmy dystyngowanie na balkon, znaczy ona była w
dystyngowanym szlafroczku, a ja byłam w niebycie. Mimochodem zobaczyłam swoje
odbicie w szybie. Spowodowało to jedynie potknięcie się o próg, bolesne jak
jasna cholera. No, ale należało się opanować , głównie ze względu na obrazek,
który pojawił się na moim tarasie. Poczułam się znowu tak, jakby coś mi się
śniło. Na moim drewnianym stole, którego z dumą sama zbudowałam przed kilkoma
laty, rozłożony był piękny, zielony obrus, na którym Agata rozstawiła same
smakołyki. Już ją miałam zapytać, skąd ona to wszystko wzięła, bo przecież nie
z mojej lodówki, która świeciła jedynie za pomocą pustek i żarówki. W porę
jednak ugryzłam się w język. Kobieto! – pomyślałam – Dają ci takie wspaniałe
pyszności, a ty chcesz się zastanawiać, skąd one się wzięły. Mój rozsądek, jak
widać, jeszcze wegetuje jakoś takoś na swoim odwiecznym miejscu bytowania.
Teraz to już interesowało mnie tylko i wyłącznie to, gdzie się zawartość całego
stołu weźmie, jak ją już wezmę i zacznę brać w usta. Problem polegał tylko na
tym, że nie wiedziałam, od czego zacząć. Wprawdzie niezdrowa, ale cholernie
smaczna jajeczniczka na boczku z nowalijkami, tosty po hawajsku, twarożek ze
szczypiorkiem, do tego świeżutki bułeczki, miodek, nutella, bułeczki francuskie
(nadziane wiśnowo-śmietankowonowo-śmietankowo), ciasteczka Fornetti, herbata
zielona, no i oczywiście kawka. Zajadałam wszystko po kolei, bez opamiętania, a
podświadomie czułam, że trzęsą mi się uszy, taka byłam głodna. Dopiero przy
kawie rozluźniłam się, rozsiadłam wygodnie na drewnianej kanapie (tę kupiłam w sklepie), a może raczej
na ławie, i zrobiło mi się tak strasznie bardzo dobrze, że to po prostu szok.
- Słuchaj, Luśka, co chcesz załatwić?
- Muszę uregulować sprawy w Ikei, wiesz, chodzi o ten
wypadek...
- Rozumiem, no to nie musisz się spieszyć...
- A która jest godzina?
- po dziesiątej...
- Rany Boskie!!! Strasznie późno! Przecież się spóźnię!
Matko, dlaczego wcześniej mnie nie obudziłaś!
- Przecież nic mi nie mówiłaś, nic nie wiedziałam. Trzeba
było mnie wczoraj poinformować!
- Oj, dobrze już. Mamy pół godziny. Wyrobisz się?
- Tak, tylko...ten cały bajzel.
- Pozmywam, jak już wrócimy. Dobra, ja lecę na górę pod
prysznic, a ty bierz łazienkę na dole, oki?
- Bobra, ale pożycz mi jakąś swoją bluzkę, bo nie mam się w
co ubrać szczególnie...
- Jasne, wybierz sobie z szafy, i czuj się jak u siebie w
domu
Odstawiłam
filiżankę z kawą i pobiegłam na górę, gdzie odbyłam relaksujący prysznic z
udziałem piany i gorącej wody. Potem ubrałam się w dżinsy i kraciastą koszulę,
żeby było w stylu kowbojskim, wysuszyłam włosy i już około za piętnaście
jedenasta mknęłyśmy autostradą, byle szybciej, w stronę północnego Krakowa.
Byłam niezrozumiale podekscytowana...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz