19
Chciałoby się rzec: nastał wieczór i, chwała Bogu, poranek,
bo inaczej byłoby nie halo, że się tak wyrażę. Dobrze jest zabierać się za
przemyśliwanie pewnych zagadnień z
perspektywy czasu.
Wracając do
wieczora, do siódmej oblazłyśmy z Agatą calutki Ruczaj i, zahaczając jeszcze
bodajże o Tyniec, wróciłyśmy styrane do mojego domu. Teściowa jak zawsze
zawikłała się w swoje druty, a Mama z kolei zawikłała się w moją pralkę
automatyczną. Cóż, nie jej pierwszej sprawia ona problem. Ja też nie bardzo
wiedziałam, co nacisnąć i kiedy, żeby się pranie o tyle o ile
wyprało. Szczególnie nie zwróciły na nas uwagi, dlatego też niezwłocznie
czmychnęłyśmy do kuchni, gdzie zaproponowałam Prosiakowi filiżankę gorącej
czekolady z likierem migdałowym. Chciałam dać jej herbaty z rumem, ale
wykonstatowałam, że prawdopodobnie jest w ciąży (Matko moja! Będę chrzestną!),
dlatego też 80-procentowy rum mógłby być niekoniecznie wskazany w jej, że się
tak wyrażę, stanie.
- Świetny pomysł! Zrobimy tej czekolady i się pójdziemy
odstresować tymi twoimi listami. Co ty
na to? Siądziemy sobie na twoim tarasiku, tam na górze, i sobie
poodpisujemy. Prawo pracy, księgowość i podatki idą dla mnie, a psychologiczne
dyrdymały...
- A, przepraszam za wścibstwo, ale czy ty się czasem z
jakiejś spróchniałej choinki nie urwałaś? Przecież rzuciłam robotę!
Telefonicznie i komisyjnie...
- Luśka, a ja myślałam...myślałam, że nie mówiłaś poważnie...
Rany Boskie! Ty naprawdę odeszłaś z redakcji?! Nie, no paranoja, kompletna
idiotka z ciebie! I co ty teraz zamierzasz robić, jeśli w ogóle zamierzasz
robić cokolwiek, no i z czego będziesz żyła, do jasnej cholery!!??
- Spokojnie! Przede wszystkim mam zamiar się rozwieźć z tym
palantem i wyciągnąć od niego trochę grosza, a dalej to się już jakoś samo
ułoży. A, i jeszcze jutro zamierzam pójść na kawę z tym gościem, tym wiesz, od
katastrofy w Ikei.
- Oczywiście... A za
miesiąc będę się ratowała z opresji ciebie i twoją Manieczkę...
- Wiesz, w zasadzie łaski mi nie robisz, ale miło jest mieć
na kogo liczyć... Zróbmy tę czekoladę, zanim się pokłócimy.
No więc
wzięłyśmy filiżanki i poszłyśmy na tarasik. Milczałyśmy troszkę, bo musiałam się zastanowić, co ja
mam mu właściwie powiedzieć i jak wyrzucić go z domu. Im więcej myślałam, tym
wydawało mi się to trudniejsze...
Tak mijał sobie czas tego,
słonecznego jeszcze, piątkowego popołudnia. Jednakże uciążliwie prześladowała
mnie myśl, że nieuchronnie zbliża się wieczór, co przyniesie ze sobą bardzo
trudną rozmowę. Tak sobie myślałam, jak się powinnam zachować. Bo w zasadzie miałam ochotę
przetoczyć wieczorem przez mieszkanie huragan Katrina razem z kilometrowym
tsunami, ale co by mi z tego przyszło? Jeszcze bym się tylko bardziej wkurzyła.
Po dłuższej chwili zastanowienia postanowiłam poradzić się mojej kochanej
dyżurnej Pytii Tebańskiej. Agatka siedziała sobie w wiklinowym fotelu, w którym zawsze siadywał ten
wypłosz... Chyba spalę komisyjnie ten fotel. Siedziała taka wsłuchana w
świergolące ptaszyny, które mnie jakoś wyjątkowo denerwowały. Cóż, mnie tego
dnia wszystko denerwowało. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Dzięki całej historii rzuciłam znienawidzoną pracę, będę mogła pojechać na
urlop, nareszcie z moim
dzieckiem kochanym...
- Agata...powiedz no mi...co ja mam mu powiedzieć?! Jak ja
się mam zachować?
- A weź go opierdziel, wyrzuć z chałupy, a potem się z nim
rozwiedź i nie waż się zamartwiać! Nie daj mu takiej satysfakcji!
- Myślisz? Może to i racja. Przecież w końcu to on mnie...
„zdradził”. Chyba tak zrobię... Nie będę się patyczkować! Cholera!
- Cholera! Właśnie! Nie ma się co patyczkować! A jak coś, to
licz na mnie bezwzględnie!
Chyba od
tego myślenia troszkę mi się usnęło, bo obudziły mnie dźwięki ulicy. W pierwszej chwili nie wpadłam na to, że
mógł już powrócić mąż marnotrawny. A jednak... Szykowała się istna
burza, bo oczywiście przyjechał z NIM, a w dodatku, co zdążyłam zauważyć kątem oka nim
uciekłam z tarasiku, zaprosił GO do środka... Tego już było za wiele. Rzuciłam
się w dzikim pędzie w dół po schodach, by przed wszystkim chlapnąć sobie co
nieco na tak zwaną „odwagę”. Pomijając fakt, że mało brakowało, a wyrżnęłabym jak długa (i szeroka)
na posadzce w przedpokoju, wszystko szło zgodnie z planem. Pociągnęłam sobie
whisky, a potem jeszcze rumu, ale to chyba było mi troszkę potrzebne, bo od
razu poczułam przypływ energii, a co najważniejsze – odwagę. Uzbrojona w Mamę i
Agatę po bokach, oraz Teściową za plecami, stanęłam, niczym Czech na przejściu
granicznym, w centralnym punkcie przedpokoju, na wprost drzwi wejściowych.
Napięcie rosło z sekundy na sekundę, aż wreszcie rozległ się dzwonek do drzwi.
Potem kolejny. W końcu przełamałam się i odrzekła zachryple: Proszę!... Wtem
drzwi się otworzyły i...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz