4
Duże możliwości, duże
wymagania, sporo na głowie. W zasadzie wszyscy wmawiają mi wciąż te same
frazesy, a ja jakoś nie przyjmuje ich do wiadomości. I dobrze, bo pewnie
zaczęłoby mi zależeć na tej beznadziejnej pracy w tej beznadziejnej redakcji. A
tak, nie czując żadnego przywiązania do swojej pracy, mogę ją całkowicie
ignorować i idąc po najmniejszej linii oporu odbierać comiesięcznie 3000
złotych gotóweczki. Dlatego też jak zwykle z 76 listów do redakcji rozpatrzyłam
jedynie 21, a
analitycznego artykułu nawet nie przepuściłam przez młyn istoty szarobiałej czy
innej beżowej. Wypiłam za to cztery kawy, dwie herbaty, zjadłam jakieś pół
kilograma chałwy sezamowej o wątłym posmaku wanilii albo też etylowaniliny.
Potem wchłonęłam trzy banany, wypiłam nisko tłuszczową maślankę z glutkiem
truskawkowym, po czym po głębszym przemyśleniu wymyśliłam błahy powód, dla
którego koniecznie muszę zniknąć z pracy przed drugą, co też oczywiście
przeszło bez żadnego echa, jak zawsze zresztą. Tak więc wyszłam rozradowana z
biura i drepcząc beztrosko po nieco
zaśmieconym chodniczku, nadeszłam na zatłoczony przystanek autobusowy, gdzie
miałam wsiąść w jeden z niebieskich, nie klimatyzowanych pojazdów i udać się
gdzieś, gdzie dają dobre lody, dobrą kawę i dobry humor.
Nawiałam, jednym słowem, z gwaru turystycznego panującego
na ulicach przyległych do Długiej. Gdzież by tu pojechać? Czy do Galerii
Krakowskiej? A może do Galerii Kazimierz? O nie! Co to, to nie! Nie ma mowy!
Absolutnie! Kobieta zmęczona, spracowana, w złym humorze i przed wypłatą
powinna omijać szerokim łukiem duże centra handlowe. Jeszcze, co nie daj Boże,
wpadłoby jej do głowy pocieszyć się wydając ostatnie zaoszczędzone drobne na
ciuchy, w których i tak nie będzie miała kiedy chodzić. Bez dwóch zdań: ŻADNA
GALERIA! Ale z kolei przyjemny market meblowy, coś do domu i te sprawy... Tylko gdzie tam miejsce na
kawę, no i lody... Chociaż, czy ja wiem... Może można by odpuścić te lody. Są
przecież takie kaloryczne, takie tłuste, no i same w sobie niezdrowe, jak
zresztą większość najlepszych smakołyków... W głowie zaświtał mi, fajny
skądinąd, pomysł: pojadę sobie do Ikei. Zjem tam obiad, wypije tę upragnioną
kawę, a może nawet ze cztery,
pochodzę po sklepie. Kupię pewnie kilka talerzy, paczkę kieliszków do Martini,
bo się sporo stłukło, jakieś zapachowe podgrzewacze, tylko muszę się jeszcze
zastanowić, jakie. Mam już jabłkowe, i malinowe, a także
cynamonowo-pomarańczowe, ale one troszkę śmierdzą, więc nie rozpakowałam...
Mama się ucieszy z takiego
prezentu. Chyba dobre będą takie waniliowe albo lawendowe, może... Tak chyba
lawenda najlepsza...
Wsiadam sobie do autobusu. Jakoś dziwnie pusty, ale tak
sobie pomyślałam, że jeszcze kawałek do Kleparza i że pewnie nie ma się co martwić
o frekwencję, choć osobiście wolę puste niż pełne autobusy ze względu na
temperaturę wewnątrz. Myślę też, że nie jestem jedyna w tym poglądzie, bo każda
wsiadająca do pojazdu twarz wykazywała oznaki niezwykłej ulgi i zadowolenia,
gdy opadała na wandaloodporny fotel. Tak sobie jadę i jadę, i nie wiem nawet
kiedy okazało się, że cel podróży osiągnięty. Wysiadłam więc i skierowałam się
ku wejściu do szwedzkiego przybytku sof i poduszek, ja kiedyś powiedziała moja
mama. Weszłam, zarzuciłam na ramię żółtą torbę i wkroczyłam w teren działający
na mnie jak płachta na byka. Ależ te mebelki słodziutkie i kochane, takie
piękne i takie nowoczesne. No po prostu cudeńka. Szkoda tylko, że niestety nie
mogłam sobie na to pozwolić...
Tak sobie wędrowałam śladem wytartych grafitowych
strzałek, aż doszłam do działu ze szkła i porcelany. Pomyślałam, że kupię sobie
dwie śliczne filiżanki koloru ziemistego w jaskrawe paski różnych barw, a potem
obejrzę też kieliszki. Załadowałam więc rzeczone filiżanki wprost do mojej torby
i udałam się w przeciwną stronę, by obejrzeć kieliszki. W międzyczasie jednak
otrzymałam Short Message od męża, który raczył mnie powiadomić, że oto jednak
wraca w środę wieczorem i że fajnie będzie. Olałam to, poszłam dalej, do kieliszków. Tam najadłam się wstydu.
Otóż pewien nieuprzejmy pan stwierdził, że koniecznie musi zahaczyć swoją
kamerą o ucho mojej torby, które zsunęło się i wisiało bezwładnie u jej boku. W
momencie, gdy coś zaczęło mnie ciągnąć do tyłu, pierwsza rzecz, która przeszła
mi prze myśl, to nie chodzić na zakupy i wysokich szpilkach. Straciłam
równowagę, ale żeby nie upaść, zdobyłam się na śmiały chwyt, w wyniku którego
ujęłam prawą dłonią półkę, na której stały poustawiane w rządki szklanki i
literatki. Półka chyba była nieco wadliwa... Zachwiała się złowrogo, po czym
nastąpił akt drugi katastrofy.
Półka jakimś niezwykłym zrządzeniem losu postanowiła się
zsunąć z podpory, po czym
poleciała na łeb, na szyję, jednakże wcześniej zdążyłam wpaść tyłem na wysepkę
szklanych wazonów, które również pofrunęły na podłogę. Wokół rozległ się
ogromny wrzask, a ja, widząc spadające szklanki, zamknęłam oczy, by móc uniknąć
widoku szkła wbijającego się w moje nogi i ręce. Zamknęłam więc oczy i czułam,
że zaraz upadnę na plecy, jednakże jakaś niezwykła siła schwyciła mnie pod
pachami i wywlekła poza strefę zagrożenia. Gdy miałam zamknięte oczy,
pomyślałam sobie, że doszło do tego, że diabełek przychodzi po człowieka
jeszcze zanim umrze. Za chwilę jednak brzęk tłuczonego szkła ucichł, a ja
postanowiłam odważnie otworzyć zaciśnięte powieki. Zobaczyłam wtedy straszną
masakrę mieniącą się odbijanymi promieniami świateł lamp, połamaną półkę,
połamane obcasy, stłuczoną filiżankę, porwane rajstopy i rozciętą spódnicę.
Tak, to nawet niewiele jak na taką spektakularną akcję demolującą. Po chwili
jednak zobaczyłam sprawcę nieszczęścia, a zarazem, ja się później okazało,
mojego wybawcę spod odłamków szkła. Wysoki, przystojny szatyn, w dżinsach i
białym polo... Wyglądał jak kowboj z najnowszego westernu. Popatrzyłam na
siebie, a potem na niego, a potem jeszcze na to całe pobojowisko i
stwierdziłam, że chyba wystarczy wrażeń na dzisiaj. Zemdlałam i opadłam na podłogę.
(tramwaj16)
(tramwaj16)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz