wtorek, 9 lipca 2013

Diabeł nad moją głową. Odcinek 6.



6
            Sen przyszedł szybciej niżby mogło się wydawać. No, ale czego można spodziewać się po tylu niezwykle energochłonnych wydarzeniach, no i oczywiście po atmosferze panującej przy oknie autobusu, gdzie zawartość powietrza z pewnością mogłaby spowodować śmierć z niedotlenienia przy najmniejszym nawet wysiłku fizycznym. Jeżeli miałabym oceniać dzisiejsze kilkanaście godzin w skali zużycia energii, to po przedpołudniu w klasie AA czy tam A+, bo nie wiem dokładnie, jak się to tam kwalifikuje (sprawdzę w domu w instrukcji pralki), nastąpiły burzliwe godziny, które można wręcz zaliczyć jako ZZ+++ (drogą dedukcji chyba najgorzej z możliwych, chociaż napiszę w tej sprawie do jakiejś redakcji technicznej). Może i wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby nie ten cholerny korek, który mnie normalnie obudził. Kiedy autobus przestał się miarowo kołysać w ciągu kolein ulicy czy tak alei Armii Krajowej, pomyślałam sobie, że najpewniej przegapiłam Mateczny oraz wszystkie inne możliwe przystanki na trasie linii 173 i zaraz przyjdzie kierowca, który także postanowi mnie opierdzielić, a jakże, przecież dzisiaj wszyscy będą mnie po prostu opieprzać ile wlezie, bo chyba czas, żeby mnie nareszcie szlag jasny turystyczny trafił i żeby cały Kraków zamiał mnie wreszcie z głowy na wszystkie dni do końca świata i o jeden dzień dłużej. Okazało się jednak, kiedy już otworzyłam moje ocynkowane, przesycone ołowiem i tytanem powieki, że autobusik stoi sobie, niczym maluchy w przedszkolu, w długaśnym sznureczku gdzieś na wysokości akademika na Bydgoskiej.
            No dobra – myślę – przy racjonalnym obliczeniu, że będziemy się przemieszczać (nie chcę używać słowa: posuwać – źle mi się ono kojarzy, z bliżej zresztą nieokreślonych przyczyn) w tempie dwóch przystanków na kwadrans to...za jakieś dwie godzinki dopadnę Polany Żywieckiej, czyli za około sto trzydzieści, no może sto czterdzieści minutek będę w domu. Wtedy to już chyba całkiem ogłupieję...
            Trudno, spać nie mogę, bo autobus nie buja, czytać też nie, bo buja, jak rusza,                     i rzuca, jak hamuje. Co by tu zrobić? Zapalić też nie zapalę, bo zakaz, a nic innego nie udaje mi się wytworzyć w mojej głowie, która dzisiaj jest pewnie w tak doskonalej kondycji jak wywirowana dużo za mocno firanka. No nie wiem, naprawdę nie wiem, co ja mam ze sobą zrobić – myślę i naraz wrzucam do ust tak zwaną drażetkę tak zwanej gumy Orbit, co to ma niby wybielać, oczyszczać, leczyć, usuwać próchnicę, zabijać bakterie, grzyby, zarazki i inne drobnoustroje...oj, chyba coś mi się tu z Domestosa wkradło, ale i tak od tych wszystkich substancji moje bierne, kochane ząbki mogłyby, tak myślę, bardzo źle skończyć. No, ale skoro nie można zrobić nic pożytecznego, niech chociaż moje zęby się nieco wybielą, jeżeli to ma być w jakikolwiek sposób skuteczne.
            Kiedy więc tak sobie przeżuwałam i przeżuwałam tę wspaniale niezwykłą                             i jednocześnie wybielającą gumę Whitening coś tam, starałam się choć po trosze przemyśleć sytuację, w jakiej, w wyniku zaistniałego wydarzenia, się znalazłam. Rachuneczek wystawiono oczywiście na nazwisko Euzebiusza, czyli poniekąd moje, ale też nie do końca, bo przecież panieńskie posiadam niewątpliwie nadal, choć nie używam, jeżeli już chodzi o szczerość. Wracając do rachunku. Dziewięć tysięcy osiemset siedemdziesiąt pięć złotych i czterdzieści sześć groszy, niewątpliwie polskich. 9875,46 złotych. 9 tys. 875 złotych 46/100 groszy...Aaa aaa!!! Matko kochana, nie wiem jak to jeszcze inaczej zapisać, żeby było ciekawie, piorunująco    i odpowiednio przerażająco!!! Ale to jeszcze tak zwany pikuś! Najgorsze, że ja nie mam zielonego pojęcia, skąd ja mam wydobyć tyle pieniędzy naraz! Przecież ja zarabiam tylko trzy tysie. a to niestety żadne pocieszenie. Euzebiuszowi w żadnym wypadku nie pokażę tego kwitka, bo gotów mnie zabić i jeszcze wygnać            z domu. Rodzice. Nie, nie ma co nawet marzyć , bo Ojciec na pewno zacząłby mi doradzać jakieś niezwykle nieznane mądrości życiowe, a wręcz nawet takie, które mogą człowieka do śmierci doprowadzić. Matka z kolei zaczęłaby zapewne lamenty i płacze do niebios wznosić z przyczyny nieszczęścia oraz z wyrzutem, jak to jej córce wciąż i bez ustanku muszą przytrafiać się same pechowe pechy i nieszczęsne nieszczęścia. Ja nie wiem, ale chyba już tak mam, no i znając trochę życie (może nie od tej lepszej strony, ale zawsze), tak zostanie, że ciągle muszę przeżywać jakieś mrożące krew w żyłach (niestety jedynie w moich) zdarzenia. To jest jakieś fatum czy coś... Ja chyba faktycznie zamiast anioła mam jakiegoś diabła stróża, który chybocze się nad moją głową i umiera co dzień ze śmiechu, po czym odradza się niczym feniks z popiołów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz