środa, 10 lipca 2013

Diabeł nad moją głową. Odcinek 7.



 7
Nie wiedziałam kompletnie, co ze sobą począć, a autobus powoli, aczkolwiek dosyć sprawnie (w sensie bez stania w kilometrowym korku) zbliżał się do Matecznego. Stwierdziłam, że należałoby się zebrać ze wszystkimi tobołkami i udać się w stronę drzwi. W tym momencie jednak zadzwonił telefon komórkowy znajdujący się gdzieś. Gdzieś mogło znaczyć kieszeń żakietu, torebkę, a dokładniej którąś z jej ukrytych, bardziej lub mniej, komór. Tak sobie wtedy pomyślałam, że nie można mieć chyba lepszego wyczucia, żeby tak zadzwonić do mnie właśnie gdy zamierzam opuścić zatłoczony autobus. No ale dobra. Z nerwów połknęłam ową żutą gumę, co wkurzyło mnie już do granic, bo jak wiadomo guma jest szkodliwa i będzie zalegała w moim układzie pokarmowym nawet kilka tygodni uwalniając różnorakie paskudztwa. Wreszcie dokopałam się do rzeczonej komórki (ale teraz to się chyba mobile na to mówi czy jakoś tak) i odebrałam poprzez naciśnięcie zielonej słuchawki. Oczywiście. Któż może tak kochać swoją mamusię,             że zadzwoni do niej dokładnie wtedy, kiedy niekoniecznie jest ku temu odpowiedni moment, jak nie moja wspaniała Manieczka:
- Cześć mamuś!!! Słuchaj, dzwonię żeby Ci przypomnieć, że tatuś wraca dzisiaj samolotem o 22.00. Tak więc jakbyś wspaniałomyślnie mogła po niego pojechać to pewnie byłoby mu bardzo fajnie i miło, ale to też zależy od ciebie. W zasadzie to chodzi o to, żebyś przygotowała coś do jedzenia, ale tylko dla Was dwojga, bo ja zostaję u Kamili na noc i...
- Ja też się cieszę, że Cię słyszę kochana córciu. Cóż zobaczę, co w kwestii taty, o kolacji też jeszcze pomyślę, a w zasadzie możesz zostać u Kamili, bo przecież nawet gdybym Ci zabroniła, to i tak nie wróciłabyś na noc do domu...A teraz muszę już kończyć, bo mam właśnie zamiar w całości wysiąść z autobusu. A więc do jutra, dziecko.
- No to narka. No i nie mów do mnie dziecko! – zakończyła i usłyszałam piknięcie.
            Wysiadłam z autobusu, przebiegłam na tramwaj, a właściwie na przystanek               i wsiadłam w „ósemkę”. Gdy dotarłam na Borek Fałęcki stwierdziłam, że chociaż już dawno nie palę, to może mały mentolek zrobi mi dobrze i poprawi, lekko mówiąc, zły nastrój. Sięgnęłam sobie z gracją i elegancją do torebki w celu wydobycia portmonetki, aż tu nagle okazało się, że jej nie mam. Jak nic zawinęli mi w autobusie albo w tym cholernym tramwaju, a może nawet już na chodniku. Tego już było stanowczo za wiele. Opadłam z hukiem na ławeczkę przystankową, rzuciłam tymi wszystkimi torbami, rozbijając przy okazji wszystkie zakupy z Ikei, i poczułam, jak tusz i podkład gładko spływają z moich policzków wprost na cudowną, nowiutką spódniczkę w komplecie z żakietem koloru bladoróżowego, pozostawiając na niej czarnobrunatne plamki. Teraz to się dopiero rozryczałam...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz