sobota, 6 lipca 2013

Diabeł nad moją głową. Odcinek 5.



5
            Mokre. Mokre, czerwone, słodkie, zalatujące borówkami. Ktoś podawał mi coś do picia. Ktoś wrzeszczał, a ktoś inny wzdychał nad moim nieszczęsnym losem. Poczułam, że siedzę na mało apetycznym krzesełku, które, jak wykonstatowałam, stało przy jakimś stoliku w restauracji Ikea®. Moja głowa cały czas uparcie zachowywała się jak jakiś wciąż nadmuchiwany balon powiewający na lichym sznureczku, niesiony przez mocnawy, jesienny wiatr. Całkiem jak na przykościelnym odpuście. Ale tak: restauracja klimatyzowana, spokój, zapach dobrego jedzonka i kawusi, no i oczywiście dziwny smak bliżej niezidentyfikowanego napoju stopniowo przywracał mnie do stanu jako takiej używalności. Oczy zaczęły nareszcie spełniać swoją podstawową funkcję: zaczęły widzieć. I to widziały tak, że można było coś nimi ujrzeć, jak mawiał zawsze mój Tata. Tata teraz nie mawia: oj, bo ujrzysz... – nie wolno mu się denerwować, bo z jego sercem nie ma żartów. Mama mówi, że gdybym słuchała ojca, na pewno ułożyłabym sobie lepiej życie. Pewnie wciąż chodzi jej o Euzebiusza, którego nie lubi i nigdy szczególnie nie lubiła. Szczerze powiedziawszy, ja też ostatnio bardzo często go nie lubię, ale nie mogę powiedzieć, żeby tak było zawsze. No ja się przynajmniej staram go lubić, a czasami to nawet go lubię. Zwłaszcza jak wraca z delegacji. I śpimy sobie razem w naszej sypialni. Ale już następnej nocy wcale nie jest tak fajnie. Już mu przeszkadzają okruszki, uchyla okno, bo twierdzi, że dobrze śpi się w lodówce, zamiast w sypialni, no i przede wszystkim jest już okropnie zmęczony swoją ciężką pracą i na ogół czyta pięć minut. Ale oto ktoś coś do mnie mówi, co powoduje wyrwanie ze świata rodzinnych ciekawostek. Chyba napiszę jakiś cykl reportaży z rodzaju: „Przypadki Luśki K.” albo po prostu „Luśka K.”. Jeszcze tylko zmienię zawód na prawnika i może zdobędę popularność na poziomie Magdy M.. Kto wie, może coś w moim życiu się jeszcze odmieni...
- Halo!!! Proszę Pani!!! Niechże się Pani wreszcie odezwie!!! Czy Pani zdaje sobie sprawę, co też Pani narobiła w Naszym sklepie!!?? Czy Pani wie, że straty idą w tysiące złotych!!?? Ja Pani mogła okazać taką nieodpowiedzialność!!! Jak dorosła osoba może tak się zachować?!! Czy Pani nie ma za grosz instynktu samozachowawczego??!! Jak można tak postępować?!! Nie można było zwyczajnie kogoś zawołać, zakrzyczeć, zawrzasnąć czy coś, tylko trzeba było od razu łapać za półki i demolować na wszystkie kieliszki w sklepie!!?? Przecież to jakieś prymitywnie tępe postępowanie!!! Jakże Pani mogła...
- Przepraszam, czy Pan coś mówił o tym, jak można się tak zachowywać będąc dorosła osobą?? No, więc teraz ja zadaję Panu takie pytanie! Czy może się Pan?..
- Pan niech się w ogóle nie wtrąca. Pan nie masz nic do gadania w tej sprawie!!! To nie Pana sprawa i nie pański interes!!! Proszę się absolutnie nie od...
- Wiesz Pan co??!! Powiem coś Panu: Zamknij się Pan i wypieprzaj Pan do swojego gabinetu!!! A jak Panu przejdzie, niech Pan tu przyśle kogoś z obsługi klienta. I dobrze Panu radzę: niech się Pan już nie odzywa, bo ja pójdę siedzieć, ale obiję Panu tę niepiękną twarzyczkę.
Jak się wkrótce okazało, wrzeszczący typ to kierownik personalny, a ten drugi to ów oprawca-wybawiciel, ten szatyn. Ach, Euzebiusz sam by mnie tak sponiewierał...
            Po odbyciu tak zwanych, szeroko rozumianych i rozlegle zasięgających formalności, wymaszerowałam ze tej cholernej Ikei®, z którą to firmą przestałam wiązać jakiekolwiek ciepłe wspomnienia. Oczywiście nie kupiłam nic, co mogłoby mi się przydać, a także tego, co byłoby niezwykle zbędne. Tak to już jest, że jak sobie ja już coś kiedyś tam zaplanuję, to zawsze coś się niezwykle nieoczekiwanie wydarza i powoduje wywrót mojego natenczasowego egzystencjonowania o jakieś 180 stopni czy jakoś tak...No, ze szkoły za wiele nie pamiętam. Pewnie dlatego, że jakoś nigdy nie podchodziłam do niej choćby w najmniejszym nawet stopniu na tak zwane serio. Cóż, szkoła nie z każdego czyni człowieka, bo ze mnie uczyniła dziennikarkę listowną, żeby nie powiedzieć: korespondencyjną, bo jeszcze zabrzmiałoby to jak jakiś kurs czy coś.
            W przerwach między przemyśleniami w temacie minionych wydarzeń rozglądałam się, czy aby dodatkowa porcja interesujących, a jakże stresujących wydarzeń nie czyha na dachu, a precyzyjniej: na masce, nadjeżdżającego samochodu. Sygnalizacja przy przejściu przez Opolską okazała się wyłączona na amen, a to ze względu na zakorkowanie w wysokim stężeniu. Stwierdziłam, że może nie będę pchała się do centrum, bo po co cisnąć się wprost do jaskini lwa? Poczekałam sobie paręnaście minut na autobus, bo miał tak przyjechać wedle informacji wynikającej z czegoś, co zowie się rozkładem jazdy, ale potem przyszło czekać jeszcze jakieś pół godziny, czego przyczyną, jak zapewne nie trudno się domyślić, był ów wysokostężeniowy korek samochodowy. I tak, gdy w końcu dojechał produkt autobusopodobny, jak zwykle bez klimatyzacji, pomyślałam krótko:”...się do Matecznego usmażę jak plasterek boczku...”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz