czwartek, 26 grudnia 2013

Diabeł nad moją głową. Odcinek 63

63


Ciotki na całe szczęście nie było, bo gdyby zobaczyła mnie w takim stanie, w jakim znajdowałam się wchodząc do mieszkania, z pewnością wzięłaby mnie na spytki i musiałabym jej niezawodnie wszystko opowiadać. Nie miałam na to najzwyczajniej w świecie żadnej ochoty. W sumie to nic takiego się nie stało, ale i tak czuję się okropnie. Przecież ja się w nim zakochałam. On też nie szczędził mi słów miłości… Co więc się stało? O co w tym wszystkich chodzi? Czy to była jego żona, kochanka czy jakaś narzeczona? Cholera jasna…
            Kiedy już mi przeszło, a opuchlizna wokół oczu nieco się zmniejszyła, poszłam się nareszcie umyć. Jedynym pożytkiem z dzisiejszego dnia była umowa, premia i koniec projektu. Dzięki temu wszystkiemu będę mogła bez chwili zastanowienia zebrać się i wrócić do kraju. W agencji mają wszystko moje namiary, a zresztą zaraz do nich zadzwonię. A teraz trzeba się zastanowić. Muszę się stąd jak najszybciej ulotnić, zanim ten człowiek zacznie mnie szukać i dotrze tutaj. No przecież zepchnęłabym go chyba ze schodów w takiej sytuacji. Szybka analiza sytuacji, i tak już wystarczająco beznadziejnej, by mogła być jeszcze bardziej beznadziejną: mamy godzinę 16.55. Można by spróbować zadzwonić do biura rezerwacji lotów, może mają jakieś nocne samoloty do Krakowa albo Katowic. Zadzwonię tam za moment. Teraz inna sprawa. Jeżeli przylecę w środku nocy, ktoś musi po mnie przyjechać. Jedyną osobą, która to zrobi, powstrzymując się od zadawania zbędnych pytań, jest Agata. Do niej też muszę zadzwonić. Aha, no i jeszcze telefon do Mani, że wrócę i żeby czekała w domu. A potem jeszcze do ciotki, że lecę do domu i że zapraszam ją na wigilię. Tak, to będzie bardzo poprawne rodzinnie posunięcie. Zaproszę wszystkich z rodziny, tej najbliższej oczywiście, bo co mnie tam obchodzi jakaś cioteczna kuzynka spod Krasnegostawu? No, wobec tego plan jest już przygotowany, nie ma się co dłużej zastanawiać, trzeba się wziąć do realizacji.
            Bo niecałej godzinie wszystko miałam załatwione. Okazało się, że samolot do Krakowa odlatuje równo o północy i że mają jeszcze 7 biletów ze zwrotów. Skorzystałam, nie zwracając uwagi na cenę. Chciałam uciec możliwie jak najwcześniej, jak poszukiwana przez Interpol i CIA zabójczyni, która dokonała się dwudziestu sześciu brutalnych zabójstw na tle seksualnym. Pani informatorka zaproponowała pojawienie się na lotnisko około w pół do dziesiątej wieczorem, żeby zdążyć z odprawą. To będzie mały, czarterowy samolocik, więc powinniśmy wylądować w Krakowie-Balicach chwilkę po pierwszej w nocy. Po wykonaniu pierwszej z zaplanowanych czynności zadzwoniłam do Agaty, żeby odebrała mnie z lotniska i odwiozła do domu. Prosiak mało nie pękła z radości i zachwytu spowodowanego rzekomo moim przyjazdem. Już chciała się ze mną umówić na kawę, ale grzecznie i szybko zakończyłam konwersację, wymawiając się ważnymi sprawami. Chciałam uniknąć sytuacji, w której mój głos zacznie drżeć i brzmieć jakoś inaczej, co Agata niezwłocznie rozpozna. Potem jeszcze telefon do Mani, która oczywiście szykowała się do jakiejś piątkowej domówki, wobec czego przyjęła moją wiadomość przelotnie, chłodno, aczkolwiek zapewniła stanowczo, że postara się wrócić gdzieś po pierwszej, żeby być w domu, kiedy przyjadę. Na wszelki wypadek obiecała też zostawić klucz pod wycieraczką, bo był ślusarz i wymienił górny zamek, w którym moja kwitnąca latorośl złamała własnoręcznie kluczyk. Na koniec zostawiłam sobie telefon do ciotki, która przyjęła moje krótkie oświadczenie z głębokim żalem. Nakazała przyjechać do siebie jeszcze kiedyś, a wiadomość o wspólnym Bożym Narodzeniu wywołała u niej istną euforię. Z ciotką też chciałam jak najszybciej zakończyć, ale to już nie ze względu na głos. Przecież należało się odpowiednio przygotować to podróży, spakować rzeczy, zebrać wszystkie papiery i dokumenty, przygotować laptop… Jedno mnie zadowala: nikt nie wyczuł w rozmowie ze mną, że coś jest nie tak…
            Na lotnisku pojawiłam się wkrótce po godzinie dziewiątej wieczorem. Miałam więc jeszcze dużo czasu na wypicie jakiejś dobrej kawy. Znalazłam więc przytulną kawiarenkę na uboczu hali odlotów, zamówiłam espresso i wyjęłam z torby, uprzednio wyciszony, telefon komórkowy. Mogłam się tego oczywiście spodziewać. Na liście nieodebranych połączeń nie było żadnego innego numeru telefonu prócz jednego, doskonale mi znanego. Próbował się do mnie dodzwonić prawie trzydzieści razy, przy czym zostawił na poczcie głosowej tylko siedemnaście nagrań. Pomyślałam, że zdecydowanie zapuszczę tutaj korzenie, jeżeli zacznę odsłuchiwać każdą wiadomość. Nie odsłuchałam wobec tego żadnej z nich. Może to i lepiej, przynajmniej nie wytrąciłam się przed lotem z równowagi.
            Dopiłam kawę, gdy przez megafony ogłoszono, że „pasażerowie lotu numer 178 do Krakowa - Balic proszeni są do przejścia w kierunku bramy numer 4”. Wstałam więc, zabrałam wszystkie bagaże i udałam się w tamtym kierunku. Kolejka nie była zbyt długa, wobec czego odprawa i kontrola biletów poszły niezwykle sprawnie. Kiedy już siedziałam w samolocie, ze słuchawkami nałożonymi na uszy i laptopem rozłożonym na kolanach, znowu zaczęłam się przez chwilę zastanawiać nad motywami postępowania Maćka. Przecież mógł być po prostu trochę bardziej ostrożny, zamiast paradować po centrum miasta i tą lafiryndą, i to jeszcze w najbliższym pobliżu miejsca, gdzie się umówiliśmy. No tak, szybko się zaczęło, to i szybko musiało się skończyć. A już miałam wielką nadzieję na to, że los się odmieni, że wszystko będzie tak wspaniale poukładane, jak dawniej. Widocznie przeliczyłam się trochę. Założę się, że to wszystko sprawka mojego osobistego nagłownego diabła…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz