sobota, 1 lutego 2014

Wiolonczela i sztuki - kawałek pierwszy

Kawałek pierwszy...

Sylwester nie zapowiadał się wcale szczególnie, przede wszystkim z punktu widzenia warunków pogodowych. Przypominał raczej zagubiony w kąciku, późnojesienny odpadek, niż jeden z tych dni, będących elementem przesłodzonej do granic absurdu kulminacji zimy. Zamiast śniegu deszcz. Deszcz rzęził z lekka. Na sąsiedniej ulicy rzęziły także autobusy, z tym, że już nieco bardziej od deszczu. W sumie nie powinny tego robić, bo przecież były prawie całkiem nowe. Prawie tak, jak czerwona kiecka zakupiona specjalnie z okazji ostatniego dnia roku, który usilnie pretendował do bycia wyjątkowym, ale rozpaczliwie mu to nie wychodziło. Tramwaje, chociaż były wyraźnie starsze od deszczu i autobusów, jakoś wyraźnie mniej rzęziły. Ich rzężenie, jeśli w ogóle występowało, nie dochodziło niczyich uszu, nie dawało się słyszeć, tłumione wydajnie innymi dźwiękami. Może to właśnie tramwaje poradziły już sobie z rzeżączką, z którą autobusy nie radzą sobie w dalszym ciągu? Deszcz najwyraźniej też sobie nieszczególnie radzi, ale zważywszy na fakt, że jest on tutaj, na dole, raczej gościnnie, podejrzewam więc, że o to najzupełniej nie dba. Deszczowi najwyraźniej nie przeszkadza jego własna choroba weneryczna, stanowiąca coś w rodzaju jego znaku towarowego. W rzężeniu jednak jest metoda! Rzężenie nadaje sens, zarówno przygodnym kontaktom seksualnym, jak i życiu w ogóle. Otóż dzięki temu zjawisku przynajmniej wiadomo, że oto człowiek znajduje się w przepastnej cuchnącej gardzieli wielkiego śmierdzącego miasta, poprzetykanego aptekami, kurwami i przejściami dla pieszych, gdzie w dniu sylwestrowego zapomnienia (o dobrym wychowaniu, kulturze i klasie także) człowiekowi przynosi się tylko podarte majtki, głowy łby, kaca (do którego leczenia czasem swoje pozłacane ręce przyłożyć muszą nawet sami Trzej Królowie), i ewentualnie mocno kryminalny przygodny seks, niekoniecznie wymarzony od niepamiętnych czasów i niekoniecznie zgodny z prawami natury.

            Za oknem zrobiło się prawie ciemno. Gerta rozpoznała to po coraz agresywniej atakujących ją elementach oświetlenia ulicznego. W duchu liczyła, a może i miała nawet taką nadzieję, że ten właśnie sylwester, spędzony u przyjaciółki ze studiów, całkiem pod Berlinem, będzie inny. Chciała, by się wyróżnił, by stanowił coś zgoła innego, niż przerabiała dotąd w swoim młodym, doświadczonym wszelako życiu. Nie miała jednak zasadniczo żadnych podstaw by podejrzewać, że tak będzie w istocie. Zapewne po głębszym przemyśleniu Gerta mogłaby dojść do wniosku, że nie ma najmniejszych podstaw by w ogóle dopuścić do siebie myśl, że sylwester może wyglądać inaczej niż w łóżku z kolejnym przypadkowym mężczyzną. A co tam, szkoda czasu, pomyślała w głębi kory mózgowej Gerta. Była już prawie piąta, a przecież Gerta nie może się spóźnić zanadto. To byłoby generalnie co najmniej faux pas, szczególnie, że zupełnie nie w jej stylu. Zasadniczo bowiem Gerta nigdzie się nigdy nie spóźnia. Wyjątek stanowią miejsca, które nie dają się zaklasyfikować w pojęciu nigdzie. Na przykład w słowie nigdzie zawierają się zajęcia na uczelni, jeśli oczywiście Gerta się na nie wybiera w danym momencie. Podobnie zajęcia śpiewu w konserwatorium, na które wybiera się zawsze. Wszystko przecież może poczekać, ale konserwatorium czekać nie może, uważa Gerta. Konserwatorium konserwuje ją, w jej wyglądzie starej panny, powierzchownej inteligencji, i takie tam. Konserwatorium konserwuje Gertę. Podoba mi się to zdanie! Konserwacja Gerty w konserwatorium doskonale zahacza także o kwestię libido. Dzięki odpowiednim zabiegom Gerta stanowi bowiem jeden z najbardziej pożądanych obiektów seksualnych spośród studentek Studium Muzyki Klasycznej w Berlinie. Prawie jak karkówka bez kości w promocyjnej cenie. Wszyscy mówią, że nie lubią świńskiego mięsa, a i tak są zawsze pierwsi w kolejce. Zanurzają w Gertę swoje nabrzmiałe noże, Ci klienci. Jednak na promocje łapią się przede wszystkim starsi panowie, których skromne emerytury zmuszają do oglądania po trzykroć każdego grosza. Stąd też w gościnnym porcie Gerty cumują raczej mężczyźni co najmniej w średnim wieku. Ona utrzymuje, że jej to najzwyczajniej w świecie pasuje. Że młodzi to nie, że co oni jej mogą dać czy zapewnić. Na pewno dużo lepszy seks, ale mniejsza. W tych okolicznościach jest albo chora, albo nienormalna. Albo jedno i drugie. Przecież to się wcale nie wyklucza.

            Po kolejnej rundzie przed lustrem, owinięta w czerwoną sukienkę z bożonarodzeniowej wyprzedaży za jakieś pięćdziesiąt euro, wychodzi Gerta, okuta w szpilki, z dobrze upiętymi falowanymi włosami oraz przysposobiona w swoją kobiecość, z domu. W podręcznej torbie ukryła przed światem zewnętrznym, poza kosmetykami i bielizną, także piżamę i wełniane baleriny (bo Rosa obiecała, że przenocuje). Prezerwatyw nie zabrała. Nie zmieściły się najwyraźniej. Ale ponieważ wyrzekła się ekscesów, nie powinny być jej potrzebne, prawda? Błąd, który trochę będzie ją kosztował, ale ta faktura przyjdzie trochę później. Gerta utrzymuje, że kocha Karla. Lat pięćdziesiąt dwa. Jego obie poprzednie żony nie zdołały zapełnić jego sakwy miłości. Gerta bardzo rada jest to uczynić, przy czym Karl nie wygląda na mężczyznę, który byłby tym jakkolwiek zainteresowany. Fakt, wykazuje od czasu do czasu żywe zainteresowanie płcią Gerty, którą w swoim czasie obrabia jak pole pszenicy. Utwierdza to Gertę w przekonaniu, że go kocha. On jednak od tygodnia nie dzwonił, ani nie wysłał żadnej innej wiadomości. Ona to wytrzyma, przecież go kocha. Karl powiedział: przeżywam żałobę, chcę być sam. A co na to Gerta? Łyknęła to, zrozumiała, przecież go kocha. Idiotka. Lat dwadzieścia dwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz