sobota, 22 lutego 2014

Wiolonczela i sztuki - kawałek czwarty

Kawałek czwarty...

        W tak zwanym międzyczasie, do Gerty przyplątał się następny sterczący syfilis. Ćwiczyła sobie kiedyś po zajęciach w auli. Miała mieć koncert. No więc ćwiczyła. Pociągała smyczkiem po strunach wiolonczeli, coraz bardziej zamaszyście. Wiolonczela wydawała dźwięki. Podczas gry miała zamknięte oczy (Gerta, nie wiolonczela), stąd trudno jej było przypuścić, że gapi się na nią niespełna 40-letni pracownik spółdzielni. Naprawił wszelkie druty, zabezpieczył bezpieczniki, a w końcu przyszła kolej na odbezpieczenie tego, co w spodniach. Stał oparty o ścianę. Plecami. Właściwie, gdyby oparł się drugą stroną tułowia, mógłby zataić pewne niewygodne fakty z życia poniżej pasa. Gerta grała, i grała, a pała pana elektryka ze spółdzielni dyrygowała niczym batuta mistrza. No, powiedzmy, że może nawet lepiej. Mimo, że głos zamilkł, batuta nie straciła na wartości, i w dalszym ciągu z siłą i energią chciała prowadzić koncert życzeń. Gerta, w przypływie tęsknoty i braku czułości zupełnej, zbliżyła się do pana dyrygenta z batutą w kroku, i po bezceremonialnym pytaniu w stylu „chcesz mnie?”, wzięła sprawy w swoje ręce. Biedy elektryk o mało nie stracił całkowicie wszystkich obwodów, kiedy jego narzędzie pracy przechodziło rytmicznie przez myjnię. W końcu, biedak, nie wytrzymał. Nie wiem, co w niego wstąpiło. Wepchnął Gretę, nieszczęsną, za scenę, chwycił za włosy, które rano związała w niedbały koński ogon, zatknął usta lewą dłonią, którą wkrótce zastąpiła jego chusteczka do okularów. Notabene, okulary przepadły gdzieś. Ale to nie było w ogóle istotne, kiedy już posypały się z Gerty na podłogę elementy garderoby. Majtki, stanik i parę innych drobiazgów wypadły z Gerty z siłą huraganu, niczym z przepastnej szafy. A mężczyzna-elektrownia, który, jak się okazało, był niespożytej energii, pracował w Gercie przez ponad godzinę, nie zwracając uwagi na to, że ona drze się i prawie dostaje histerii. Pewnie z podniecenia. A może po prostu bolały ją te włosy w końskim ogonie. Tym niemniej, kiedy całość się dopełniła, a kłos wydał słuszny plon, oczywiście bez żadnych oporów, wprost do płci Gerty, pan elektryk założył na powrót swoje robocze odzienie, po czym przytulił ją, pomógł się ubrać. Nawet razem wyszli. Elektryk o niespożytej energii był, jak się okazało, prawym i dobrym człowiekiem o imieniu David. Miał żonę, i dwójkę dzieci. Nie zarabiał wiele, ale było jej z nim dobrze. Tylko pewnego dnia, biedaczysko, nie wytrzymał presji dzielenia penisa pomiędzy żonę i kochankę, więc odebrał sobie możliwość podziału raz, a dobrze. Rzucił się pod wagon metra na Alexanderplatz. Mało wyszukana śmierć, choć ze wszech miar udana. Kolejny Gertowy związek-rozwiązek przeszedł do historii równie szybko, jak się zaczął. I w ogóle nie wyszedł poza ramy łóżka. Dosłownie i w przenośni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz