środa, 26 czerwca 2013

Diabeł nad moją głową. Odcinek 2



2
            Czas to taki piekielny wynalazek, który stworzono zapewne w jednym tylko celu: utrudniaj życie i podporządkuj sobie wszystko i wszystkich raz na zawsze. Dobra! Ja też uginam się pod władaniem tego wrednego zjawiska (nawet nie wiem, do jakiej kategorii powinno się go zaliczać), ale przecież nie mogę, i oczywiście nie chcę, dać się zwariować!
            Co z tego, jeśli czas dzień w dzień daje mi jasno do zrozumienia, że ma głęboko w kieszeni moje poglądy i sądy na jego temat, a każdy bunt szybko tłumi, niczym demonstracje za czasów zapyziałej komuny. Na przykład dzisiaj. Znowu zaspałam. Właściwie to ja nie zaspałam, tylko to czas zechciał zemścić się za moje wczorajsze biadolenie na temat jego ułomności i bezsensie jego istnienia. Czyż nie piękne były owe czasy, gdy ludność tego świata wstawała wraz ze słońcem i zasypiała z gwiazdami?! Pewnie były, ale mimo wszystko, chyba nie chciałabym znaleźć się nagle w takowym okresie historii ludzkości. To byłoby chyba dla mnie zbyt brutalne...
            Wracając do tematu, głęboką nocą, w mojej sypialni wydarzyło się coś, dla mnie dość niezwykłego, co spowodowało moje przebudzenie. Było to mianowicie okno, które rozwarło się niespodzianie pod wpływem mocnego podmuchu wiatru. Noc była ciepła,       a okno czeka na wymianę, bo okazało się, że wyłamał się mechanizm blokujący i nie da się tego naprawić. Wcześniej jednak, jeszcze w nocy, wiatr rozrzucił moje papierzyska po pokoju, przewrócił krzesło zawierające na swej zniszczonej powierzchni świeżo uprasowaną garsonkę oraz bluzkę koloru lila-róż, pasującego do niej jak ulał. Wiatr spowodował coś jeszcze. I to właśnie było w tym wszystkim najgorsze. Z szafeczki nocnej spadł budzik. Euzebiusz w delegacji, wraca za trzy dni, więc nie ma powodu do wczesnego wstawania. Chyba, że jakaś osoba, na przykład ja, idzie do pracy. Nie chciało mi się układać niczego w pokoju. Zablokowałam okno specjalną śrubą, po czym wrzuciłam swe zapidżamione ciało wprost do ukochanego łóżeczka.
            Nie minęło parę, jak mniemam, godzin, gdy uczułam szarpanie. Oj, było to mocne szarpanie, co świadczyło, że moja ukochana córka pragnie mnie za wszelką cenę obudzić:
- Mamo! Mamo, wstawaj natychmiast! Miałyśmy razem jechać dziś do miasta! Noo, dlaczego ty ciągle śpisz, przecież...
- Dobra, dobra. Mańka, może lepiej będzie, jak powiesz mi, która jest teraz godzina – przerwałam jej delikatnie.
- Oj, mamo, przecież masz... Ooo, a gdzie jest Twój budzik? Wiesz, aktualnie to jest już     w pół do ósmej, dlatego sorry, ale ja muszę już biec, więc... no, na razie. Do zobaczenia, pa... – Mańka wybiegła z domu, zostawiając mnie w stanie wskazującym na wyraźne spożycie czegoś otępiającego.
„Aha, więc takie buty!”- pomyślałam, siedząc na bezładzie satynowej pościeli. Czasu było mało, a nawet nie było go wcale! Trudno, będzie jak będzie. Chwyciłam budzik, zaopatrzyłam go w baterię i ustawiłam, za pomocą gumy do żucia, na swoim miejscu. Potem zaścieliłam łóżko, zebrałam papiery i podniosłam wywrócone krzesło z moim wspaniałym wdziankiem. Była 7.43. Zbiegłam na parter po drewnianych schodach, wpadłam do łazienki, wzięłam prysznic, ubrałam się, przepadłam do kuchni, wypiłam kawę, zjadłam dwa suche suchary, bo tylko one leżały na wierzchu, chwyciłam teczkę z przygotowanymi wczoraj dokumentami, ubrałam starannie wyczyszczone buciki, chwyciłam klucze i wybiegłam z domu. Była 8.04. Niestety, w kwestii autobusu zobaczyłam jedynie jego „ogon”, uciekający za róg ulicy. Następny był za 20 minut, dlatego nie mogłam czekać. Przecież do tramwaju tylko kawałeczek. Dwa przystanki autobusem... liczmy jakiś kilometr. Zdążę w dziesięć minut. Nie ma problemu. Idę. Biegnę. Pędzę jak oszalała. Po 17 minutach wpadam na pętlę tramwajową. Stoi tylko numerek 23. Nie urządza mnie, ale mogę podjechać. Wsiadam. Jedziemy. Oprócz mnie w wagoniku jeszcze tylko trzy osoby. Na dziewiątym przystanku wysiadam w celu odbycia przesiadki na numerek 3. Przesiadam się szczęśliwie i po kilkunastu minutach... stoję w korku na Starowiślnej. Cóż, wiem, że cierpliwość jest cnotą, ale w moim wykonaniu nie ma na co liczyć. Łapię za drzwi. Szarpię i wybiegam z tramwaju. Na Biskupią docieram pieszo.
            Do biura wpadłam o 9.15, czyli jakąś godzinę po czasie. Trudno. Ma się takie okna i taki budzik, to tak się kończy. I może ktoś mi powie, że czas się na mnie nie mści?? To już piąty raz w tym miesiącu. Potrącą mi z pensji. Sto złotych. Trudno. Jakoś przeżyję... 
(tramwaj16)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz